I Strona główna I Wiadomości I Kultura I Sport I Pogoda I Turystyka I Narty I Kościół I

I Radio Alex I Głos Ameryki I Z peryskopu... I DH Zakopane I Telefony I Apteki I

I Reklama I Ogłoszenia I Muzyka I Video I Galeria I Archiwum I O Watrze I
Poczet skoczków polskich: Franciszek Gąsienica-Groń
Pierwszy medal dla polskich nart…

(16.05.2006) Wojciech Szatkowski: "Długo czekaliśmy na swój pierwszy medal na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich i zdobyliśmy go dopiero w 1956 roku, czyli w 32 lata od rozegrania pierwszej Olimpiady Zimowej w Chamonix pod Mont Blanc. W 1928 r. o krok od medalu był Bronisław Czech w St. Moritz, a w 1936 r. Stanisław Marusarz piąty w czasie otwartego konkursu skoków w Ga-Pa (Garmisch-Partenkirchen). Franciszek Gąsienica Groń z Zakopanego zdobył pierwszy medal w Igrzyskach Zimowych dla Polski w Cortina d’Ampezzo (1956) i to w konkurencji, która była od początku zdominowana przez Skandynawów -  kombinacji klasycznej (norweskiej). Tytuł „króla nart” nadawano narciarzom wszechstronnym, znakomitym w biegach ale także w skokach. Do nich należały medale w tej konkurencji: najpierw „królem nart” był Thorleif Haug z Kongsbergu, potem Johan Grottumsbraaten, Hans Vinjarengen, Sven Eriksson, Oddbjörn Hagen i wielu innych. Aż tu nagle w 1956 r. Polak zdobywa brązowy medal w tej zdominowanej przez zawodników skandynawskich konkurencji. To była wielka sensacja i wielka radość polskiej ekipy olimpijskiej w Cortinie d'Ampezzo. Przypomnijmy zatem jeszcze raz olimpijski start Franciszka Gąsienicy-Gronia.

Franciszek Gąsienica-Groń urodził się 30 września 1931 r. w Zakopanem. Specjalizował się w dwuboju klasycznym (kombinacja norweska: bieg i skok). Największym jego sukcesem był brązowy medal na Igrzyskach Olimpijskich w Cortinie w roku 1956. Startował w barwach klubu „Wisła – Gwardia” Zakopane. Do „Wisły” zapisał się w roku 1948 za namową byłego zawodnika – Karola Łojasa. Jako junior słynął z wszechstronności i zdobywał medale w Mistrzostwach Polski juniorów w konkurencjach alpejskich. Z sukcesami startował także w narciarskich biegach. W 1952 r., po ukończeniu Technikum Mechanicznego w Gliwicach otrzymał bilet do wojska. Jako żołnierz startował w różnych konkurencjach spartakiadach Wojska Polskiego i między innymi zwyciężył we Wrocławiu na 200 m kraulem, za co otrzymał pierwszą klasę sportową. Bardzo często grał w piłkę nożną, która stała się jego kolejną sportową pasją. Po wyjściu z wojska i  powrocie do Zakopanego spotkał trenera Orlewicza. Ten zachęcił go, by powrócił do narciarskiego wyczynu, ale już jako kombinator klasyczny. Groń zgodził się. Mieliśmy wtedy bardzo dobrą grupę kombinatorów klasycznych. W jej skład wchodzili: Józef Krzeptowski-Daniel, Jan Raszka, Aleksander Kowalski i Groń.  Rozpoczęły się eliminacje olimpijskie. Groń spośród naszej czwórki wydawał się zawodnikiem najmniej doświadczonym. Ale chciał wyjechać na olimpiadę. Przed  startem olimpijskim trenował zawzięcie pod okiem trenera Orlewicza:

Przed olimpiadą trenowaliśmy na tzw. „pierwszym śniegu”  na Kondratowej. Robiliśmy tam sobie skocznię terenową ze śniegu i na niej skakaliśmy. Taką samą skocznię robiliśmy w Pięciu Stawach Polskich, a biegaliśmy po stawie. Trenowaliśmy w Pięciu Stawach i byliśmy na przewyższeniu (na dużej wysokości). Teraz wyjeżdża się w Alpy. Nikt wtedy sobie nie zdawał z tego sprawy. Siedzieliśmy przecież miesiąc w Pięciu Stawach przed Olimpiadą. Potem zeszliśmy do Zakopanego, ale po dwóch dniach zrobiła się odwilż i poszliśmy na Halę Kondratową. wieczorem trener Orlewicz zadzwonił, że idziemy do schronisko na Kondratową. Nie czekaliśmy do rana, tylko poszliśmy na Kondratową w nocy, zaraz po kolacji w „Imperialu”. „Wujek” Orlewicz jeszcze każdemu załadował po cegle do plecaka, bo Jego zawsze trzymały się humory. Ja zaniosłem nawet dwie cegły, oprócz swojego sprzętu. Było nas tam około ośmiu kombinatorów: ja, Kowalski, Mracielnik, Raszka, Jerzy Wawrytko, Józef Daniel Krzeptowski plus skoczkowie. „Wujek” Orlewicz był doskonałym trenerem. Miał u nas  wielki autorytet, był akademickim mistrzem świata, był po AWF-ie i umiał z nami rozmawiać i nami kierować. Skocznia na Kondratowej  była położona pod tzw. Łopatą patrząc ze schroniska po prawej stronie. Skocznia była drewniana a zeskok był naturalny. Tam skakało się ponad 50 metrów, nawet do 60 metrów. Oprócz tego mieliśmy drugą skocznię na Kondratowej, zbudowaną ze śniegu na dole Polany. Na tej skoczni skakaliśmy gdy był wiatr i na dużej nie dało się skakać. ta skocznia była nad schroniskiem po lewej stronie. Mieszkaliśmy u Stanisława Skupnia, zawodnika i olimpijczyka (1932, Lake Placid). Na trening wstawaliśmy rano, po południu była przerwa, a potem znowu. Wszyscy byli bardzo zaangażowani w te treningi. Byliśmy jak jedna wielka rodzina..

Przed Cortiną prawie nikt, no może poza trenerem Orlewiczem, nie  wierzył w  możliwości Gronia. Gdy na zgrupowaniu kadry pojawił się krawiec, którego zadaniem było zdjąć miarę całej czwórki naszych kombinatorów, ktoś skreślił Gronia  z tego zamówienia. Nie był przewidziany na wyjazd olimpijski. Orlewicz zapowiedział wtedy, że jeśli Groń nie pojedzie na olimpiadę to on zrezygnuje ze swojej funkcji. Poskutkowało. Władze sportowe zgodziły się, by Zakopiańczyk pojechał na przedolimpijskie zawody w kombinacji norweskiej do Le Brassus w Szwajcarii. Tam Polak wygrał kombinację. W ekipie polskiej wrzało. Trzeba było przecież czym prędzej zdobywać dla Gronia  wizę do Włoch, której przecież nie posiadał. I Groń pojechał do Cortiny. Na treningach zadziwił wszystkich. Skakał najdalej z rywali, a mistrzowie kombinacji norweskiej – Norweg Sverre Stenersen i Eriksson ze zdziwieniem spoglądali na zawodnika, który przebojowo  wdarł się do grona najlepszych.

Franciszek Gąsienica-Groń wspomina:

Najpierw były skoki,  moja silna broń. Podczas każdego treningu byłem na olimpijskiej skoczni lepszy od wszystkich swoich konkurentów. To była 29 stycznia. Od rana otaczał mnie tłum ludzi. „Franek trzymaj się, Franek musisz, pamiętaj...”. Byłem strasznie zdenerwowany. Na stadionie tłumek wokół mnie powiększył się o hokeistów. Kochani chłopcy, oni też wierzyli we mnie. Startowałem z 32 numerem. Wreszcie zapowiedź: Groń Gonszenica, Polonia. Byłem tak naładowany energią, czułem się tak, jakbym miał wygrać te skoki. Ponieważ skakaliśmy ze skróconego rozbiegu, trzeba było przejść przez zwał śniegu, ustawić narty w kierunku rozbiegu trzymając się równocześnie przewieszonej liny. Napaliłem się na ten skok, chciałem uzyskać na rozbiegu jak największą szybkość. Coś poknociłem, że w końcu wystartowałem przy zachwianej równowadze. Błyskawiczna myśl: rany boskie, nie przewrócić się na rozbiegu. To wystarczyło, dekoncentracja, już próg skoczni, wybijam się za wcześnie. Straszne, lecę zupełnie na głowę. Końce nart dostają zeskoku, jakimś cudem się odchylam, palcami odbijam od zeskoku, zjeżdżam w dół, ale skok jest z upadkiem. Rozpacz, łzy leją mi się po policzkach, co za straszny pech. Przez dwa tygodnie skoków na olimpijskiej skoczni lądowałem najdalej ze wszystkich dwuboistów, nigdy ani razu się nie przewróciłem i musiało to mieć miejsce akurat teraz. Byłem zdruzgotany, kompletnie załamany.

            Kończy się pierwsza seria skoków, a ja na tablicy wyników jestem ostatni. Kątem oka widzę, że na bardzo dobry miejscu jest Olek Kowalski, a Raszka i Krzeptowski daleko.

            Ja na ostatnim miejscu – nie ma już przy mnie tłumu wielbicieli. Przyszedł trener, kochany „Wujek Orlewicz”, on jeden nie stracił we mnie wiary. Nie rugał, nie dawał żadnych rad, zagadywał mnie o Zakopanem. W dwóch następnych seriach skoków musiałem być bardzo ostrożny. Skaczę więc z rezerwą, ale pewnie – 72,5 i 74 m, ostatecznie zajmuję dziewiąte  miejsce. Olek Kowalski jest piąty. na nim więc koncentruje się uwaga i sympatia kibiców oraz kierownictwa. Dopiero gdy ochłonąłem z rozpaczy, przyszedł w naszym hotelu „Cortina” czas na trzeźwą ocenę sytuacji. Do pierwszego w konkursie Moszkina ze Związku Radzieckiego straciłem 14,5 punktu, do Olka zaledwie 6,5 punktu, ale przecież lepiej od nich biegałem. prócz fenomenalnego Norwega Stenersena, który był w skokach przede mną na drugiej pozycji, mogłem wszystkich innych konkurentów nalać w biegu od 2 do 6 minut.

             Liczyłem się również z tym, że znajdujący się po skokach za mną na dalszych pozycjach tacy zawodnicy, jak Fin Korhonen, czy Norweg Barhaugen, albo Czechosłowak Melich, lepiej ode mnie biegają, ale w sumie sytuacja beznadziejna nie była[1].

Gąsienica-Groń był zdruzgotany porażką w skokach. Liczył, po udanych treningach,  co najmniej na  miejsce w czołowej trójce. Postanowił więc walczyć na trasie biegu na 15 km. Całą trasę obstawili polscy alpejczycy i hokeiści, by dopingować swoich kolegów.

W dniu decydującej batalii, przed biegiem na 15 km, wstałem o godzinie 7 rano. Wszyscy już byli po śniadaniu. Nie budzili mnie. Trener zabronił. Byłem świetnie wypoczęty, ale przeraziłem się, gdyż był najwyższy czas smarować narty. Wbiegłem więc do narciarni lecz tam moich desek nie było. Wypadłem przed hotel. Stały oparte o ścianę, były już wysmarowane. Zatroszczył się o to trener Orlewicz. Głupio zapytałem go, czy dobrze są posmarowane. Tylko się uśmiechnął. Ale po co ta mowa, miałem do niego bezgraniczne zaufanie. Potem wypadki toczyły się błyskawicznie. Miałem 30 – ty numer startowy. Przede mną z numerem 29 – tym biegł Melich, za mną z numerem 33 – cim świetny Stenersen.

            Biegłem jak w transie, mijałem jednego przeciwnika za drugim. Podawano mi czasy do Melicha, na 3 km byłem gorszy od niego o 3 sekundy,  na 8 km o 2 sekundy, ale Melich nie miał szans w dwuboju, gdyż słabo wyszedł w skokach.

             Od 8 km już prowadzono mnie informacjami na punktowane miejsce. między 8 a 13 km trasa była gęsto obstawiona przez naszych narciarzy i hokeistów. Dopingowali mnie gorąco. Narty niosły świetnie, wypruwałem z siebie wszystkie siły. Wiedziałem już, że biegnę po punkty, przed oczami latały mi jakieś płatki. Na dwa kilometry przed metą dopadam świetnego Włocha Pruckera. Jest doskonale. Za chwilę sytuacja staje się tragiczna, bo Włoch nagle przewraca się na stromym zjeździe. Jestem za nim tuz tuż i  do słownie w ostatniej sekundzie jakimś cudem go wymijam i wpadam w głęboki śnieg obok trasy. podnoszę się – narty całe – biegnę dalej, mijam Włocha, wpadam na metę.

            Podbiegają do mnie ludzie, gratulują, jestem oszołomiony. Ktoś mnie całuje. Nagle dziennikarze i trenerzy ze Związku Radzieckiego przybiegają do mnie i mówią, że zdobyłem brązowy medal. Radość, gratulacje.

            Rosjanie zapraszają mnie do swojego autokaru. Jedziemy razem do hotelu. Wszyscy są zdenerwowani i czekają na oficjalne potwierdzenie wyników. Wszystko się potwierdza brązowy medal. W przerwie meczu hokejowego ZSRR – USA odbywa się ceremonia wręczenia medali za dwubój klasyczny. Norweg Stenersen na najwyższym podium, Szwed Eriksen drugi, ja trzeci. Oni ogromne chłopiska, nawet pasowałoby mi stanąć między nimi na najwyższym podium, gdyż byłem najmniejszy. Do srebrnego  medalu zabrakło mi 7 sekund, może gdyby nie ten nieszczęsny Włoch, który zatarasował mi drogę. Straciłem tam więcej niż 7 sekund. Na stadionie gasną światła, tylko na nas padają reflektory. Widzę polską flagę na maszcie. Jest mi dobrze, bardzo dobrze, ale tracę głowę, nie wiem jak się zachować. W końcu Stenersen i Eriksen gratulują mi pierwsi zamiast ja im. A jednak Józef Rubiś miał nosa. Przepowiedział mi ten brązowy medal[2].

Wyniki kombinacji klasycznej podczas VII Zimowych Igrzysk w Cortinie d Ampezzo (1956) - pierwsza dziesiątka[3]

Imię i nazwisko zawodnika

Kraj

Nota za skok

Nota za bieg

Nota łczna

1. Sverre Stenersen

Norwegia

215,0 pkt

240, o pkt

455, 0 pkt

2. Bengt Eriksson

Szwecja

214, 0 pkt

223, 4 pkt

437, 4 pkt

3. Francieszek Gąsienica-Groń

POLSKA

203, 0 pkt

233, 8 pkt

436, 8 pkt

4. Paavo Korhonen

Finlandia

196, 5 pkt

239, 097 pkt

435, 597

5. Arne Barhaugen

Norwegia

199, 0 pkt

236, 581

435, 581 pkt

6. Tormod Knudsen

Norwegia

203, 0 pkt

232, 0 pkt

435, 0 pkt

7. Nikołaj Gusakow

ZSRR

200, 0 pkt

232, 3 pkt

432, 3 pkt

8. Alfredo Prucker

Włochy

201, 0 pkt

230, 1 pkt

431,1 pkt

9. Eeti Olavi Nieminen

Finlandia

206, 0 pkt

224, 4 pkt

430, 4 pkt

10. Leonid Fedorow

ZSRR

201, 0 pkt

228, 5 pkt

429, 5 pkt

Na trzydziestu sześciu startujących Polak zajął doskonałe trzecie miejsce z notą 436, 8 pkt, w skokach był dziesiąty ze skokami na 66, 5 m, 72, 5 m, 71, 5 m, a w biegu zajął 7 miejsce). Po zakończeniu startów olimpijskich w 1956 r. Franciszek Gąsienica-Groń startował w kombinacji do 1964 roku. Za swój medal olimpijski otrzymał talon na motocykl WFM (popularna „wuefemka”). Startował nadal, ale już bez tak wielkich i spektakularnych sukcesów. Podczas Mistrzostw Świata w 1958 r. był 24 w kombinacji. Do jego sukcesów należą także starty w mistrzostwach Polski. Franciszek Gąsienica-Groń był mistrzem Polski w kombinacji klasycznej w roku 1958, podczas zawodów w Wiśle-Szczyrku, czterokrotnym wicemistrzem kraju: w kombinacji klasycznej (1956, 1957, 1959) i w skokach (1957). W 1957 r. doznał bardzo poważnej kontuzji podczas konkursu skoków rozegranego w ramach Memoriału imienia Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny. Upadek na Krokwi zakończył się dla Franciszka Gronia fatalnie: rozległy wstrząs mózgu, poważnie uszkodzone kręgi szyjne kręgosłupa. Trzy dni w szpitalu znajdował się w stanie śpiączki. Po wyleczeniu wrócił do skoków, ale już na krótko i po zakończeniu kariery został trenerem w „swoim” klubie, czyli w „Wiśle”. Szczególnie ciepło wspomina swojego trenera – Mariana Woynę-Orlewicza, który zawodnikom wkładał cegły do plecaka, gdy szli nocą na zgrupowanie na Kondratową.  Był dla zawodników wielkim autorytetem, jako zawodnik i trener.

Ostatnio Pan Franciszek  opowiadał o swoim skoku olimpijskim podczas Pucharu Świata w skokach w Zakopanem i w zakopiańskim Urzędzie Miasta. Wspomniał wspaniały moment, kiedy biało-czerwona poszła do góry, a on stał na podium z brązowym medalem olimpijskim zawieszonym na piersi. Cieszy go fakt, że jego wnuk, Tomasz Pochwała idzie w jego ślady. Tomek jest skoczkiem zakopiańskiej „Wisły”, tak jak jego dziadek. Był honorowym gościem Zimowych Igrzysk Torino 2006.

Polski brąz w Cortina d´ Ampezzo! Po 50 latach…

Z radości na western...

Zakopiańczyk, zawodnik zakopiańskiej „Wisły” Franciszek Gąsienica-Groń był uczestnikiem ZIO w Cortina d´Ampezzo (1956). W kombinacji norweskiej zdobył brązowy medal olimpijski. Był to pierwszy medal olimpijski zdobyty przez polskiego narciarza.

Wojciech Szatkowski: Przed olimpiadą nie było Pana w składzie przygotowującym się do Igrzysk? Jak się więc stało, że pojechał Pan do Cortiny?

Franciszek Gąsienica-Groń: Wyjazd olimpijski wywalczyłem sobie zwycięstwem w zawodach w kombinacji norweskiej w szwajcarskim Le Brassus. Trener Woyna-Orlewicz uparł się, że musze jechać na te zawody i pojechałem. Tam zdobyłem kwalifikacje do startu olimpijskiego. Z Le Brassus pojechałem prosto do Cortiny na Igrzyska. Ja pojechałem na tę olimpiadę jako 4 zawodnik, rezerwowy. Obok mnie startowali: Józef Daniel-Krzeptowski, Jasiu Raszka i Olek Kowalski.

Na skoczni olimpijskiej „Italia” w treningach prezentował się Pan bardzo dobrze...

To prawda, skakałem prawie najlepiej, nie tylko z kombinatorów, ale i ze skoczków. Skakałem na sam dół skoczni. Trener nie pozwalał mi wiele skakać, ale koledzy i kibice chcieli oglądać moje skoki.

Jak Pan wspomina ceremonię otwarcia?

Nasza ekipa była dosyć duża, a w jej skład weszli: narciarze, hokeiści i bobsleiści. Otwarcie miało miejsce na nowoczesnym stadionie olimpijskim, zbudowanym w kształcie podkowy. Sztandarowym polskiej ekipy był biegacz Tadeusz Kwapień. Otrzymaliśmy na tę ceremonię ładne stroje: kurtki w kolorze ciemnopopielatym z kożuszkiem, czarne spodnie. Buty miałem stare, norweskie z cienką zelówką. Kupiłem je od Olka Kowalskiego, bo dla niego były za ciasne. Z tymi butami wiąże się też historia...

Jaka?

W jednym ze skoków treningowych przyhamowałem dosyć ostro i moje buty rozleciały się. Urwała się zelówka! Nowe buty, które chcieli mi dać, turystyczne zresztą, nie pasowały. Trener Orlewicz dał te moje buty do szewca i szewc tak poprzyklejał wspaniale, dał taka samą cienką gumę, że te buty służyły mi jeszcze przez trzy lata.

Jakie wrażenie robiło miasto olimpijskie?

Cortina robiła duże wrażenie. Podczas jednego ze spacerów oglądaliśmy na wystawie jednego ze sklepów sportowych medale olimpijskie. Wtedy mój kolega z kadry, biegacz Józef Rubiś, powiedział: - Tobie Franek pasuje ten brązowy medal. Potem okazało się, że ta wróżba była prawdziwa. I szczęśliwa...

Najpierw rozegrano skoki do kombinacji norweskiej. Jak Pan wypadł?

Początek konkursu był dla mnie fatalny. W pierwszym skoku za wcześnie odbiłem się z progu. Wykręciłem pół salta w powietrzu i spadłem na plecy. Po pierwszej serii byłem ostatni! W drugiej serii skakałem z rezerwą, ale dobrze, a trzeci skok był lepszy od drugiego. W sumie wylądowałem na 9 miejscu.

A w biegu?

Leciałem fest. Wpadłem na metę tak zmordowany, że długo nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Dopiero jak się napiłem, już nie pamiętam czego, przyszedłem do siebie. Obliczanie wyników trwało długo. Najpierw Rosjanie obliczyli, że jestem trzeci. Potem podano ten wynik oficjalnie.

Pamięta Pan ceremonię rozdania medali?

Tak, takie chwile pamięta się na całe życie. Rozdanie medali za kombinacje norweską miało miejsce w czasie przerwy w meczu hokejowym. Podium na którym staliśmy było oświetlone reflektorami, a całość stadionu była w mroku. Specjalnie po to, by nas było widać. Byłem bardzo stremowany i nie wiedziałem jak się zachować. Wypadało, bym ja, jako brązowy medalista, pierwszy pogratulował Stenersenowi i Erikssonowi, którzy zajęli pierwsze i drugie miejsce, ale to oni pierwsi mi pogratulowali. Otrzymałem za 3 miejsce w kombinacji norweskiej dwa medale: olimpijski i brązowy medal FIS, gdyż w roku olimpijskim medaliści olimpijscy otrzymywali także medal od FIS.

Lata 50. to w Polsce czasy stalinizmu. Czy odczuwaliście tę atmosferę także tam, w Cortinie?

Tak, byliśmy stale kontrolowani przez „opiekunów”. Podam przykład. Redaktor Trojanowski z radia „Wolna Europa” próbował się do mnie dostać do hotelu, gdzie mieszkałem i porozmawiać o medalu, ale nie został wpuszczony. Spotkałem się z nim dużo później. My byliśmy przyzwyczajeni do takich działań, bo wiadomo jak wtedy było w Polsce. To były ciężkie czasy.

Jaka była nagroda za brązowy medal olimpijski?

Z radości zabrano nas, to jest ekipę kombinatorów klasycznych, skoczków i chyba biegaczy też, do kina na western. Dostałem też talon na motor „wuefemkę”

Jakie różnice widzi Pan pomiędzy sportem z 1956 r. i współczesnym?

Różnice są w sprzęcie i treningu. Sport kiedyś, w moich latach, był całkowicie amatorski. Skocznie były dużo gorzej przygotowane do zawodów, a teraz mają nowoczesne profile, rozbiegi. Dzisiaj wszystko prowadzone jest dużo bardziej perfekcyjnie niż kiedyś. Za to ambicja i wola walki były u nas, dawnych reprezentantów Polski, ogromne."

Rozmawiał: WOJCIECH SZATKOWSKI, MUZEUM TATRZAŃSKIE

 

 

 

Franciszek Groń jako drużba na weselu (po lewej)


 

 

Ślubne zdjęcia państwa Gąsieniców-Groniów
 



 

 

Medale Gronia z 1956 r.




 

 

 

 

 

Franciszek Groń w domu ze swoimi sportowymi trofeami

 

 


[1] Tekst pochodzi z książki J. Fischera,  Matzenauera, J. Kapeniaka, Kronika śnieżnych tras, Warszawa 1977.  
 

[2] Jw.
 

[3] ZIO W Cortinie d Ampezzo (1956) – kombinację norweską rozegrano w następujących dniach: skoki w niedzielę 29 stycznia 1956 r., F. Gąsiency-Groń zajął 9 miejsce, biegi we wtorek 31 stycznia 1956 r. F. Gąsienca-Groń był siódmy i łącznie zajął 3  miejsce z notą 436, 8 pkt – przyp. W.S.
 

I Strona główna I Wiadomości I Kultura I Sport I Pogoda I Turystyka I Narty I Kościół I

I Radio Alex I Głos Ameryki I Z peryskopu... I DH Zakopane I Telefony I Apteki I

I Reklama I Ogłoszenia I Muzyka I Video I Galeria I Archiwum I O Watrze I