I Strona główna I Wiadomości I Kultura I Sport I Pogoda I Turystyka I Narty I Kościół I

I Radio Alex I Głos Ameryki I Z peryskopu... I DH Zakopane I Telefony I Apteki I

Reklama I Ogłoszenia I Muzyka I Video I Archiwum I O Watrze I Leader +
Wspomnienie o Andrzeju Bachledzie–Curusiu
Między muzyką a nartami...

Wspomnienie Jana Bachledy Curusia...

(10.02.2009) Wojciech Szatkowski, Muzeum Tatrzańskie: "W niedzielę 8 lutego, zaledwie dzień po śmierci syna Jana, odszedł od nas Andrzej Bachleda-Curuś – senior rodziny Bachledów. Nie wiem co powiedzieć, co napisać, gdyż wszystko jest wobec tak wielkiej tragedii czymś niesłychanie banalnym, a zwłaszcza słowa. Solidaryzując się z bólem rodziny Bachledów powiem tak – straciliśmy wspaniałego człowieka, narciarza, śpiewaka operowego, ale przede wszystkim Prawdziwego Człowieka. Człowieka prawego, o wielkim sercu, dla którego sprawy Zakopanego były zawsze czymś bardzo ważnym. Jego życie było podzielone przez dwie wielkie pasje: narty i muzykę. Do tego największe dobro, o które dbał - rodzina. Teraz pana Andrzeja już nie ma, ale pamięć o Nim zostanie wśród nas.
W tekście tym wykorzystałem fragmenty mojego wywiadu z Andrzejem Bachledą-Curusiem sprzed lat. Jakim był człowiekiem? Jak mówił to mówił, potrafił słuchać, a jego głos był piękny (pamiętam to brzmienie i nigdy go nie zapomnę). Kochał góry i narty, tak samo muzykę, był niesłychanie wrażliwym człowiekiem. Od czego zacząć? Chyba jednak od narciarstwa. Jemu poświęcił młode lata, w czasach gdy potęgę polskiego narciarstwa tworzyły znane góralskie rody: Marusarzów, Czechów, Zubków, Bujaków, Motyków i Gąsieniców. Wśród nich wyróżnia się z pewnością rodzina Bachledów-Curusiów. Na nartach jeździły i odnosiły sukcesy już trzy pokolenia narciarzy z tej rodziny: Maria i Andrzej Bachleda Curuś oraz Andrzej i Jan, czołowi zjazdowcy i alpejczycy świata. Narciarską sagę o rodzinie Bachledów Curusiów rozpocznijmy od Andrzeja Bachledy-Curusia - seniora narciarskiej dynastii.
Pasją jego życia były: muzyka i narty, no i Rodzina oczywiście. Właściwie, jak stwierdza sam, najbardziej fascynowała go muzyka. Odnosił sukcesy na estradach wszystkich filharmonii w kraju, tryumfował ze Stanisławem Skrowaczewskim w Pradze, a z Witoldem Rowickim w Moskwie. Koncertował w Lincoln Center i Carnegy Hall – najwspanialszych salach koncertowych świata. Muzyka klasyczna była dla niego także wyzwaniem, aby „spróbować” się z dorobkiem wielkich klasyków – pasje muzyczne, jak sam stwierdza, były bardzo ważne w jego życiu. A jednak myśl o jeszcze jednym starcie i przyjemnym uczuciu jazdy między tyczkami tak naprawdę nigdy go nie opuściła. Nawet wtedy, gdy już zasadniczo zrezygnował z narciarskiego wyczynu. Dlatego narty też zajęły sporo miejsca w jego góralskim sercu – startował jako junior już przed wojną, po wojnie był mistrzem Polski i startował przez kilka powojennych lat. Potem wybrał studia muzyczne, które pochłonęły go całkowicie. Trudno było jednak pogodzić narty i śpiew, dlatego czasami w czasie koncertu nachodziła go myśl: „A może by spróbować jeszcze raz?”. Brał narty, kijki, błyskawicznie pakował się i mknął pociągiem do Karpacza, Szczyrku lub Zakopanego na Mistrzostwa Polski. Startował bez przygotowania i treningu, a mimo to osiągał sukcesy – talent, brawura, góralska fantazja? z pewnością tak. Ale w końcu muzyka „zwyciężyła” i odszedł od nart. Oczywiście jako zawodnik. Odszedł w momencie, gdy pojawił się na trasach narciarskich jego syn – Andrzej Bachleda-Curuś. Ten spełnił marzenia Ojca - został narciarzem ekstraklasy światowej. W jego ślady poszedł potem młodszy Jasiek. Pan Andrzej zaczął uprawianie narciarstwa już przed wojną jako junior.

Zawody na trasie FIS I na Kasprowym Wierchu...

Zapytałem kiedyś jak zaczynał przygodę z „białym szaleństwem”. Jakie były pierwsze narty i pierwsze starty przed wybuchem II wojny światowej? Pan Andrzej wspominał: „Byłem czołowym juniorem w „fisowym” roku 1939. Byłem samoukiem, tak jak większość chłopców, moich rówieśników. Jeździliśmy na Lipkach, Wierszykach, potem slalom w Suchym Żlebie na Kalatówkach. Pamiętam podczas treningu do „Fisu” upadł tam słynny narciarz francuski Emille Allais, który złamał nogę i nie startował - można powiedzieć, że był to jeden z twórców nowoczesnego narciarstwa alpejskiego. Patrzę na jego wiązania - ma zupełnie inne niż ja, długi pasek mocno wiążący nogę z nartą. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem więc podszedłem bliżej (to były popularne po wojnie Langrimeny). Po tym wydarzeniu poszedłem do stolarza Giewonta, zrobił mi jesionowe narty (flachholz - płaski słój, jak o nich wtedy mówiliśmy). Poprosiłem go, by zrobił mi dziurę w desce pod piętą (do przeprowadzenia rzemienia) - trochę się zdziwił, ale zrobił. I zacząłem próby z tymi nowymi wiązaniami, które doskonale trzymały nogę... Pan Andrzej wspominał swój pierwszy start, jako zawodnika, na trasie „FIS 1” na Kasprowym Wierchu: Pamiętam, zjawiłem się na Kasprowym na Mistrzostwach Polski w narciarstwie, które odbywały się na „jedynce” (trasa „FIS I”), mimo że nigdy wcześniej nie jechałem na tej trasie.. Start, pamiętam, był od dzwonu - jeszcze tylko niezauważenie wziąłem numer startowy, zdaje się, „156”, był to jeden z ostatnich numerów i poszedłem na start. Startował ze mną Józek Marusarz. Startuję, najpierw na „pełny gaz” do tzw. „kociołka”, potem zgubiłem trasę, musiałem kilkadziesiąt metrów podejść do góry i znowu byłem na trasie. Trawers na Myślenickie Turnie i w dół. Przyjechałem potwornie zmęczony, aż dostawałem skurczy, bo trasa miała ponad 4000 metrów. Potem za Turniami rzuciło mnie do „studni”, nabrałem szybkości i siedząc na tyłach nart przejechałem linię mety. To była już naprawdę ostateczna determinacja i walka ponad moje możliwości. Był to dla mnie naprawdę wyczyn narciarski najwyższej klasy. Uplasowałem się na podobnym miejscu co Józek Marusarz - byłem koło 25 - 28 miejsca. Trenował nas w tym okresie trener zatrudniany przez PZN - Franz Zingerle. Naszym niedościgłym wzorem najlepszego narciarza był Stanisław Marusarz. To był naprawdę bardzo twardy skoczek. Pamiętam jak w czasie „FIS-u” w Zakopanem podczas jednego ze swoich skoków miał upadek. Obcierał ręką krew płynącą z nosa, poszedł na rozbieg i oddał jeszcze jeden, tym razem udany skok. Marusarz był dla nas młodych wzorem. Nazywano go „narciarzem z grapy”. Dlaczego? Pan Andrzej uśmiechnął się i wyjaśnił: „Rzeczywiście nazywano mnie „narciarzem z grapy”, bo jeździłem na grapie pod Gubałówką. Ciekawe, bo tam karierę rozpoczęli też Andrzej i Jasiek. Tam deptałem stok do slalomu, wycinałem w lesie leszczynowe tyczki slalomowe, jeździłem na „pełnym gazie” między ośnieżonymi świerkami i tak wyrabiałem w sobie odwagę. Następnie był zjazd wiosenny na trasie FIS, który wygrał Panek, ja byłem wtedy chyba 7. w slalomie. Potem, 2 maja 1939 r., były wiosenne zawody w rocznicę Konstytucji 3 Maja na Beskidzie w Tatrach i ja je wygrałem. Miałem czas identyczny z wynikiem Leszka Dziędzielewicza. Następnie wybuchła wojna i narty poszły w kąt na sześć długich okupacyjnych zim...

II wojna światowa...

Zły to był czas na Podhalu – w czasie wojny Niemcy wysnuli karkołomną tezę o germańskim pochodzeniu górali – „Goralenvolku” i wylansowali Wacława Krzeptowskiego na „góralskiego fuhrera”. Wprowadzili dla górali osobne kennkarty ze znaczkiem „G” – „Goralen”. - I ten właśnie człowiek, uważany za zdrajcę numer 1, Wacław Krzeptowski, pomógł mi bardzo w czasie wojny – mówił Pan Andrzej. Gdy wybuchła wojna Pan Andrzej, jak wspomina, miał 16 lat. Gdy Niemcy zaczęli się nim interesować pozostało już tylko jedno wyjście – wyjechać do samej jaskini lwa – do Niemiec. I koleje losu zaniosły go do Berlina, gdzie najpierw znalazł się w wielkim lagrze – obozie. Kennkarta góralska, którą miał, absolutnie nic dla Niemców nie znaczyła. Potem w Berlinie wykonywał różne prace, był posłańcem i brał udział w pracach porządkowych. Tam spotkał profesora Uniwersytetu Berlińskiego, który miał około 75 lat. Ten z kolei profesor znał nauczyciela śpiewu, który zaczął mnie uczyć i dał mi kilkanaście lekcji śpiewu. I w Berlinie tak naprawdę rozwinęły się moje pasje muzyczne – wspomina Pan Andrzej. W 1944 r. powrócił do Zakopanego. Miałem możliwość pozostania w Berlinie, ale postanowiłem wrócić do kraju, by moja rodzina nie miała kłopotów za to, że wziąłem kennkartę góralską, dla niektórych był ona jednoznaczna ze zdradą – wspominał Pan Andrzej.

W dniu 8 lutego 1945 roku wziął ślub z Marią Wawrytkówną – młodzi brnęli po kolana w śniegu do Kościoła Świętej Rodziny, gdzie ksiądz Tobolak dał im ślub, a wesele było na Małym Żywczańskim i zaczęły się dla Państwa Bachledów cudowne lata – narciarskie – jak wspomina Pan Andrzej. Ale nie były to tylko lata związane z nartami. Z przyjacielem – Tadeuszem Żmudzińskim – wielkim i bardzo utalentowanym pianistą Pan Andrzej wyjechał do Katowic, by kontynuować zainteresowania muzyczne. Dlatego do Katowic, gdyż w Krakowie robiono mu trudności ze względu na okupację i to, że wziął kennkartę „G” – góralską. W Katowicach Pan Andrzej rozpoczął studia muzyczne na dzisiejszej Akademii Muzycznej. Wspomina: Uczyli mnie najlepsi polscy śpiewacy: profesor Dobosz, prof. Stefan Belina – Skupiewski i inni. Potem przerwałem studia, zacząłem zarabiać śpiewem na życie. Miałem też pewne trudności w szkole, gdyż nie identyfikowałem się z reżimem komunistycznym, który przejął władzę w Polsce - dodaje. W następnych latach został zaangażowany jako solista w Filharmonii w Krakowie i pracował tam przez 10 lat i wykonywał arcydzieła muzyki klasycznej: oratoria, wykonania estradowe, prawykonania wielu utworów nowoczesnych, recitale. Wcześniej miał trochę czasu na kontynuowanie swojej wielkiej pasji – narciarstwa.

Na nartach i na sali koncertowej...

Andrzej Bachleda szybko wrócił po wojnie na narciarskie trasy. Wraca nie sam, bo ze swoją żoną – Marią z domu Wawrytko, która także zdobywa tytuły mistrzyni Polski w narciarstwie Startuje z żoną w pierwszych zawodach po wyzwoleniu i w slalomie rozegranym 22 grudnia 1945 r. jest pierwszy. W tym samym roku, jak wspomina, po raz pierwszy polscy narciarze wyjeżdżają za granicę, na zawody do Bańskiej Bystrzycy. Jedzie „Dziadek” Marusarz, Stefan Dziedzic, Andrzej Bachleda i wielu innych zawodników i zawodniczek. Staje na starcie z numerem 17, obok niego słynni zjazdowcy czechosłowaccy: Sponer i Byrchel. Mimo silnej konkurencji, w której startowało aż 250 zawodników, jedzie wspaniale po oblodzonej i bardzo szybkiej trasie zjazdowej i wygrywa. Nikomu nie znany zakopiańczyk wygrywa międzynarodowe zawody narciarskie! Polacy „wykosili” wtedy wszystkich, bowiem drugi za Panem Andrzejem jest Jan Pawlica, a trzeci Jan Gąsienica-Ciaptak – a więc potrójne zwycięstwo polskich narciarzy. W 1947 r. urodził się małżeństwu Bachledów-Curusiów pierwszy syn – Andrzej. Warto dodać, że Pani Maria startowała wtedy w 1947 r. w ciąży. W 1951 r. urodził się małżeństwu Bachledów drugi syn – Jan.

Pan Andrzej Bachleda senior wspominał: „Inne przeżycie, które mocno utkwiło mi w pamięci, wiąże się z szusem z Kasprowego. Było to w latach czterdziestych, już po wojnie. Wyjechałem na Kasprowy, wiosna, śnieg na czapie Kasprowego. Śnieg wspaniały – firn i słońce. Zagrała we mnie góralska fantazja i postanowiłem wyszusować spod „dzwonu” na Goryczkową - wprost w dół. Poszedłem jak „strzała”, nabrałem prędkości, ale nie wiedziałem, że na dole jest aż czarno od kamieni. Gdy je zobaczyłem było już za późno na wycofanie się i przeskakując z jednej nogi na drugą przejechał dzięki Bożej opatrzności bez upadku. Gdybym leżał ... to lepiej nie mówić. Wyjechałem na przeciwstok Pośredniego Goryczkowego tam przewróciłem się i długo leżałem myśląc o tym, co się mogło wydarzyć.

Drugie wspomnienie związane z biegiem zjazdowym wiąże się z zawodami FIS w Chamonix (1947). Startowałem na piekielnie trudnej i oblodzonej trasie. Przed zawodami widział ją przedwojenny biegacz i uczestnik patrolu wojskowego podczas zakopiańskiego FIS-u w 1939 r. – Hamburger i powiedział do nas: Chłopcy, nie jedźcie!. Ale pojechaliśmy – ja byłem 26. z dwoma ciężkimi upadkami, po których ledwo się pozbierałem. Podczas jednego straciłem czapkę, w której jechałem (pilotkę), straciłem też ponad minutę zanim się zebrałem. Co to dało? Gdy Jędrek zaczął jeździć biegi zjazdowe, powiedziałem mu, by uważał na swoje zdrowie i jechał ostrożnie i by startował w biegach zjazdowych przeważnie do trójkombinacji alpejskiej.

Zimowe Igrzyska w St. Moritz w Szwajcarii (1948) śledził tylko z gazet, bo nie pojechał, podjął decyzję o studiach w Katowicach w Wyższej Szkole Muzycznej. Po upadkach w Chamonix postanowił, że nie będzie ryzykować życia w biegu zjazdowym. Nasi narciarze jechali w Alpy na trasy trudniejsze technicznie, szybsze i bardziej niebezpieczne – wiedział, że jeżeli chce osiągnąć sukces, to musi jechać na złamanie karku, a to akurat wcale go nie interesowało. Czasami żałował swojej decyzji, ale trudno, stało się... zresztą zawsze uważał, że narciarstwo jest dopełnieniem jego życia, ale nie jedynym. Wielkim sukcesem zakończył się start Andrzeja Bachledy-Curusia na XXIV narciarskich mistrzostwach Polski w Szczyrku (w dniach od 4 do 9 lutego 1949 r.). W slalomie otwartym na Beskidku Andrzej jest pierwszy. Coraz bardziej jednak ciągnęło go w stronę muzyki i śpiewania. Mimo to czasami po koncertach, jeszcze w momencie przyjmowania gratulacji, myślami był daleko od sali koncertowej – na slalomowym stoku, śmigając między tyczkami, a myśl o starcie nie dawała spokoju. Taka była góralska natura i niespokojna dusza Andrzeja Bachledy-Curusia...

Z koncertu na narty...

Było to w roku 1949. Podczas lekcji u jednego z profesorów, nagle, strzeliła mu do głowy szaleńcza myśl startu w Mistrzostwach Polski, które akurat odbywały się w Szczyrku. Opętany tą myślą, nawet nie wie, jak dotrwał do końca lekcji. Pamięta, że profesor, w pewnej chwili, tak jakoś dziwnie na niego popatrzył i zapytał: - „czy pan czasami nie chory”. Tak, zachorował na ... narty. Paliła go chęć startu. Porwał walizkę i pognał do pociągu. Dopiero gdy docierał do Szczyrku, uprzytomnił sobie, że przecież nie ma nart ani butów. Pożyczył je od trenera Lipowskiego. Witali go serdecznie, ale czy ktoś poważnie traktował jego start? „Uważaj, Jędruś, bez treningu nie kozakuj, bo się uszkodzisz”. Ale co tam, był w transie. Tyczki slalomowe, starter, numer na piersiach. Boże, co za frajda. Czy chciał wygrać? Zupełnie go to nie obchodziło. Na trasach czuł, że żyje. Tańczył między tyczkami slalomu jak baletnica, rozpierała go radość, upajała jazda, cieszył się każdym skrętem jak dziecko, a że wyszła z tego poezja jazdy i tytuł mistrza Polski, to już inna sprawa - nieprzeciętny talent. (L. Fischer, J. Kapeniak, M. Matzenauer, Kronika śnieżnych tras).

W kilka lat później pojechał kolejny slalom w swoim życiu, zanosiło się na medal, gdy tuż przed metą po prostu „wypadł”. Stał na mecie opary na kijkach i ciężko dyszał. Spiker wtedy zapowiedział: – Uwaga, jako „vorlaufer” do drugiego przejazdu mężczyzn, wystartuje nadzieja naszego narciarstwa zjazdowego, 11-letni Andrzej Bachleda Curuś.Mały Jędrek jedzie po slalomie w porywającym stylu, aż wzdłuż stoku biegnie grzmot oklasków. Już jest na dole i Ojciec ściska syna. Oczy mu się aż zaszkliły ze wzruszenia. Kochany mój syneczku - wykrztusił z zaciśniętego gardła. W tym momencie wiedział, że to definitywny koniec jego kariery sportowej - koniec, „wysiadka”, bo przecież może już zrezygnować, bo nazwisko Bachledów nie zginie z narciarskich tras. (L. Fischer, J. Kapeniak, M. Matzenauer, Kronika śnieżnych tras).

W ślady rodziców poszli Andrzej i Jan Bachledowie, osiągając w narciarstwie wyniki o klasie światowej. A nie ma dla Rodziców większej radości nad tą, gdy ich dzieci wyrosną na kogoś wartościowego. Dlatego Państwo Andrzej i Maria Bachledowie byli w pełni szczęśliwymi ludźmi. Patrząc na Pana Andrzeja i jego żonę widziałem ludzi żyjących pełnią życia. Z upływem lat Pan Andrzej był wciąż sprawnym człowiekiem - sprawnym fizycznie i umysłowo. Latem sam kosił trawę w swoim ogrodzie i to zawsze kosą – bo mówił, kosa to chłopska rzecz. Czasami jeździł na nartach, latem na rowerze, bardzo dużo czytał, interesował się żywo tym co dzieje się w świecie, Polsce i w Zakopanem. Wiele spraw mu się nie podobało i wtedy głośno i bez owijania w bawełnę mówił o tym co go boli. Czasami siadał też za fortepianem i śpiewa – bo dalej w jego góralskim sercu królowały dwie wielkie pasje życia: narty i muzyka... no i Rodzina oczywiście. Z latami choroby zaatakowały twardego górala, ale ten się nie poddawał. Marzyło mu się narciarstwo w Zakopanem na poziomie jaki pamiętał sprzed wybuchu wojny, z czasów Stanisława Marusarza, który był jego wzorem. Marzył o nowych trasach narciarskich, mocnych klubach i szkoleniu młodzieży. Zawsze wydawał się człowiekiem niezniszczalnym, twardym, tym bardziej wiadomość o Jego odejściu była takim zaskoczeniem, mimo wcześniejszych informacji o chorobie. Odszedł cicho. Jakby niezauważenie, ale pamięć o człowieku, którego życie toczyło się pomiędzy muzyką a nartami, na zawsze pozostanie".
 

I Strona główna I Wiadomości I Kultura I Sport I Pogoda I Turystyka I Narty I Kościół I

I Radio Alex I Głos Ameryki I Z peryskopu... I DH Zakopane I Telefony I Apteki I

I Reklama I Ogłoszenia I Muzyka I Video I Galeria I Archiwum I O Watrze I