I Strona główna I Wiadomości I Kultura I Sport I Pogoda I Turystyka I Narty I Kościół I

I Radio Alex I Głos Ameryki I Z peryskopu... I DH Zakopane I Telefony I Apteki I

I Reklama I Ogłoszenia I Muzyka I Video I Galeria I Archiwum I O Watrze I
Nagrody literackie POSA
 

Ewa Polańska

GRA

„Ja (...)

zwierzątko małe, prawie że półczegoś,

co jednak jest całością od innych nie gorszą;

tak lekki, że gałązki wznoszą się pode mną

i mogłyby mnie dawno w niebo wziąć,

gdybym nie musiał raz po raz

spadać kamieniem z serc

ach, roztkliwionych;

ja (...)

wiem jak bardzo trzeba być (...).”

                                            (Wisława Szymborska; fragment „Tarsjusza”)

Jeżeli można by było mnie do czegoś porównać, to już najbardziej do tych kłębów traw i patyków, które samotnie pchane wiatrem przemierzają wielkie pustynie. Z tą tylko różnicą, że moje ciało pokryte jest krótkimi włoskami, a każdy z nich sterczy w inną stronę. Mam duże oczy, w których odbija się światło , czasem nawet całe sylwetki innych stworzeń. Moje źrenice powiększają się kiedy jestem czegoś bardzo ciekawy albo mocno zaniepokojony, a zmniejszają się wtedy, gdy mam zły humor. Nie lubię tego, gdyż łatwo wtedy ocenić innym mój stan emocjonalny, co nierzadko wykorzystują. Zresztą opisywanie mnie nie ma większego sensu, bo jestem bardzo mały i trudno mnie zauważyć. To jest właśnie najistotniejszy problem, muszę zaistnieć, muszę być. Dlatego też ktoś wymyślił Grę. Chyba ktoś bardzo mądry, bo dał mi szansę sprawdzenia się i wykazania swoich umiejętności. Jestem uczestnikiem Gry. Bardzo się z tego cieszę, ale równocześnie bardzo boję. Mimo wszystko nigdy nie pomyślałem o tym, żeby z niej zrezygnować. Gra. Gra. Już niedługo stanę przed moim zadaniem. Przede mną życia, które mogę wykorzystać. Ale muszę pamiętać, że Gra jest tylko jedna.

Życie 1

Nie macie pojęcia, jak trudno być takim stworkiem jak ja. Nie spodziewałem się, że Gra już na początku będzie taka trudna. Wszystko dzieje się tak szybko, czuję, że czas przecieka mi między palcami. Muszę iść, a od chodzenia bolą mnie moje włochate stopy. Wszędzie na drodze napotykam przeszkody, które muszę omijać, ale na szczęście przy każdej z nich znajduje się instrukcja obsługi. Czasem po kłodach, na które muszę się wdrapywać, przemykają śmieszne zwierzątka, jeszcze mniejsze ode mnie, trochę przypominające pajacyki. Uśmiechają się do mnie i potrząsają swoimi czerwonymi czapeczkami. Lubię je, bo dodają mi odwagi i wytrwałości , a przyznaję, że jestem coraz bardziej zmęczony. Pocieszam się tym, że już niedaleko i niebawem dotrę do celu. Jak na razie przeszkody są coraz bardziej wyszukane , a na dodatek zauważyłem, że elementów z instrukcji coraz częściej nie ma na  wyznaczonych miejscach. Muszę się nieźle namęczyć, żeby przejść dalej. Przy kolejnej przeszkodzie instrukcja jest poszarpana i zarysowana. Co się stało z moimi pajacykami? Nie wiem co to znaczy. Nic nie wymyślę, więc idę dalej. Przede mną wielkie i groźne trzęsawisko, a ja nie mogę znaleźć żadnej wskazówki, jak mam się przez nie przedostać. Obok mnie leżą sztywne pajacyki z zastygłymi uśmiechami na ich maleńkich twarzach. Panikuję. Wiem, że Ci, którzy je zabili, nie darują także i mnie. Nic im nie zrobiłem, ale czuję, że nie mam szans. Oni po prostu tacy są – niszczą, bo taką mają naturę i bez tego nie mogliby żyć. To Oni targali i chowali instrukcje. Są tuż za mną, cały tłum, który bezlitośnie popycha mnie ku trzęsawisku. Próbuję się ratować, ale jest Ich zbyt wielu. Jestem inny, tak jak pajacyki, dlatego nie mogę pokonać tych mas. Po chwili zanurzam się w bagnie, w Ich bagnie. I nie widzę już nic. Tak umieram po raz pierwszy. 

Życie 2

Znów się zmaterializowałem. Przez pewien czas przyglądałem się mojemu ciału; było takie samo jak przedtem, z tą tylko różnicą, że moje stopy już nie krwawią. Rozejrzałem się wokół siebie;  ujrzałem leżący na ziemi miecz. Wziąłem go do ręki by mu się bliżej przyjrzeć i zauważyłem na rękojeści napis: „Dla małego stworka”. Nie miałem wątpliwości – był dla mnie. Och! Jeszcze nigdy nie miałem nic swojego. Na pewno miecz miał coś wspólnego z Grą. Nie pomyliłem się – po chwili usłyszałem nieprzyjemny ryk – przede mną stał  potwór i groźne łypał na mnie oczami. Przywiązany grubym łańcuchem do ziemi nie mógł mnie dopaść, ale ja musiałem jakoś go unieszkodliwić i przejść dalej. Uświadomiłem sobie swoją małość. Patrzyłem to na miecz, to na potwora, nie wierzyłem, że uda mi się go pokonać. Wydawał mi się zbyt wielki, zbyt silny i zbyt pewny siebie. Stałem i patrzyłem. Nie zrobiłem nic. Z boku nadbiegło jakieś inne stworzonko, pewnie też uczestnik Gry. Z takim samym mieczem jak mój w łapce całą siłą rozpędu spadło na potwora i rozpoczęła się długa walka. Stworkowi nie brakowało wiary, wiedział, że wszystko się może zdarzyć jeżeli tylko będzie chciał, postara się z całego serca. Miał wszystko, czego nie miałem ja. Poczułem się okropnie. Stworek był wycieńczony, ale zwyciężył potwora, a ja nawet nie spróbowałem. Pogardzałem samym sobą. Straciłem swoją szansę  i wiedziałem, że już nigdy jej nie odzyskam. Z brzękiem upuściłem miecz na ziemię – teraz i tak nie będzie  potrzebny. Dwie wielkie łzy wypłynęły z moich wielkich oczu i spadły na błyszczący metal. Potem znowu wszystko się rozpłynęło i umarłem po raz drugi, ze zgryzoty i z żalu.

Życie 3

W trzecim życiu wylądowałem w jakimś lesie. Przygotowałem się na jakąś niespodziankę, wnioskując z poprzednich doświadczeń postanowiłem być bardziej czujny i bardziej śmiały. Zauważyłem coś między drzewami. Odsunąłem się jednak szybko, gdyż tym czymś okazał się być skrzat. Wyglądał marnie i w ogóle nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Po chwili otworzył pomarszczone usta i usłyszałem: ”Stworku, pomóż. Pomóż” .Oddaliłem się szybko, bo nie chciałem zmarnować danego mi czasu. Las okazał się być bardzo rzadki, drzewa były wysokie i proste. Ale mimo to nie mogłem znaleźć żadnych wskazówek do mojej Gry. Zawróciłem i znów doszły do mnie słowa: „Pomóż stworku”. Przyglądnąłem się jeszcze raz wszystkim ścieżkom , kamieniom i roślinom, ale nigdzie żadnego znaku. Zmęczony powlokłem się dalej i przysiadłem w pobliżu krzaków, w których leżał skrzat. Byłem zły, bo nie osiągnąłem celu, miałem ochotę wyładować emocje na skrzacie, dlatego też zaraz kiedy otworzył usta poderwałem się z ziemi żeby mu nagadać. Usłyszałem jednak coś co powstrzymało mnie od tego zamiaru: „To mnie szukałeś”. „Ciebie?” – zapytałem – „Ale jak ty mógłbyś mi pomóc? ”Widzisz, to ja poprosiłem cię o pomoc, ale w rzeczywistości ty jej potrzebowałeś. Nie możesz brać dosłownie wszystkiego co widzisz i słyszysz. Źle szukasz, za bardzo skupiasz się na sobie. A tak do niczego nie dojdziesz”.

Skończyło się moje trzecie życie. 

Życie 4

W czwartym życiu poczułem się trochę samotny. Wspominałem czasem stworzonka z czerwonymi czapeczkami, ale nie mogłem ich już zobaczyć. Zresztą wspomnienia już mi nie wystarczały. Jak na zawołanie pojawiła się w moim świecie druga stworka, z którą zacząłem spędzać czas. Bardzo dobrze nam było do momentu, kiedy stworka powiedziała, że to na pewno Miłość, że ona mnie Kocha i muszę się zdobyć na Poświęcenie. Uciekłem przerażony tą perspektywą, a dla zabicia wyrzutów sumienia wmawiałem sobie, że to dla dobra Gry. Kiedy myślałem, że już po wszystkim, coś zaczęło mnie gnieść. Nie mogłem znieść samotności, zrozumiałem, że ja także Kocham moją stworkę. Rozpocząłem rozpaczliwe poszukiwania, ale teraz ma nic się zdało moje Poświęcenie, bo nigdy już nie zobaczyłem mojej stworki.

Umarłem z miłości.

?

Wciąż jestem. Tylko że teraz to już inna Gra, inny świat. Dużo myślę i właśnie doszedłem do wniosku, że nie pojąłem właściwie celu Gry i zbyt małą wagę przywiązywałem do niej samej. Nie potrafiłem pogodzić tych dwóch rzeczy i przez to nie osiągnąłem ani jednego, ani nie sprawdziłem się w drugim. Chociaż właściwie nie do końca, bo w pewnej wyjątkowej chwili poczułem smak Gry. Taki jeden szczęśliwy moment uświadomił mi, po co naprawdę jestem.  Kto wie, może nawet nie byłem taki zły, bo przecież błędy popełniają wszyscy, nawet bardzo odważne stworki. Teraz myślę już tylko o jednym. Myślę i wierzę, że stąd gdzie jestem, ktoś kiedyś zabierze mnie tam, gdzie na nowo rozpocznę Życie. 

***

Kamila Grabowska

Wiatr ze wschodu

i

Upragniony Zachód Słońca

 

CZĘŚĆ PIERWSZA – A wszystko przez to imię

 

ROZDZIAŁ I - Oto jest

Pan Falconley miał lat około sześćdziesięciu. Jak na swój wiek wyglądał jednak wyjątkowo rześko i młodo. Tak się zresztą czuł. Był to człowiek drobny i szczupły. Spoza wielkich okularów do czytania, zawieszonych na srebrnym łańcuszku, spoglądały na świat piękne jasno niebieskie oczy. Dziecięce spojrzenie pana Falconleya rozbrajało każdego. Było jednak w tych oczach  mnóstwo smutku i tęsknoty, która absolutnie nie współgrała z błogim i radosnym uśmiechem, rozpromieniającym jak ciepły, słoneczny promień jego twarz. Był to człowiek niesłychanie spokojny i cierpliwy. Nigdy, przenigdy nie krzyczał, mało tego - nigdy nie musiał ponosić głosu. Należał do ludzi szczególnego typu. Gdy chciał coś powiedzieć po prostu mówił i go słuchano - zresztą, jego opowieści nigdy nie były nudne.

Pan Falconley był właścicielem  maleńkiej księgarni, mieszczącej się przy Chuckle Alley. Przy tej uliczce stały wyłącznie jednopiętrowe budynki, w który mieściły się rozmaite sklepy i sklepiki (ich właściciele, podobnie jak pan Falconley, mieszkali na piętrze).

Księgarenka pana Falconleya była położona między sklepem z antykami a apteką. Był to chyba jeden z pierwszych budynków, które stanęły przy tej ulicy, przynajmniej sądząc po jego wyglądzie zewnętrznym. Nie wyglądał on bowiem ani ładnie, ani solidnie. Zbudowany był z czerwonej cegły, a kondygnacje nie trzymały pionu (parter chylił się w prawo, a piętro w lewo), a ponadto z pomiędzy kostek cegły wyrastała gdzieniegdzie trawa. Jednak, jak to mówią, nie należy niczego osądzać po pozorach. Po przejściu przez drzwi, zewnętrze przestawało istnieć.

Księgarnia była, tak samo jak i pan Falconley, przepełniona spokojem i pewnego rodzaju smutkiem. Jej wnętrze było zaciszne, zacienione i bardzo przytulne. Naprzeciw drzwi, stało wysokie dębowe biurko, za którym pan Falconley zasiadał na swym równie wysokim, trójnożnym taborecie i nabijał na staroświecką kasę ceny sprzedanych książek. Po prawej stronie biurka, trochę bardziej z tyłu, na kominku, wesoło trzaskał ogień. Dookoła zaś ciągnęły się rzędy półek i regałów. Wszystkie sięgały do sufitu, a na nich, starannie posegregowane według autorów, tematyki, a ponadto również okładki (sztywna lub miękka) stały setki książek. Pan Falconley znał je wszystkie, wszystkie czytał i wszystkie kochał. Nie potrzebował komputera ani spisu, aby natychmiast odnaleźć poszukiwaną pozycję - szedł po prostu spokojnie wzdłuż półek, jadąc swym długim palcem po grzbietach książek, a gdy dotknął nim tej właściwej, zatrzymywał się, zdejmował ją z półki i wracał do swojego biurka.

Zaskakujący był nie tyle sposób w jaki pan Falconley prowadził swoją księgarnię, lecz to, że wewnątrz zdawała się ona być o wiele większa niż od zewnątrz, co powinno utrudniać mu pracę, a tak się nie działo.

Pan Falconley zawsze mógł coś powiedzieć o sprzedawanej książce. Zupełnie tak, jak ojciec może opowiedzieć o swoich dzieciach.  

W jego ukochanej księgarence cały czas, nieustannie, unosił się w powietrzu zapach papieru zmieszany z zapachem dębowych półek. Pan Falconley nie potrafiłby żyć bez tego zapachu. Uderzał on we wchodzącego znienacka  i po chwili  odurzał go i upajał jednocześnie - jak zapach perfum w perfumerii.

 

 

Gdy jednak tego pamiętnego ranka pan Falconley wstał jak zwykle o ósmej, by punktualnie o wpół do dziesiątej otworzyć sklep - nic nie było tak jak zwykle. Śniadanie zjadł w ciszy (zwykle słuchał radia). Po śniadaniu zszedł na parter, by przetrzeć z ewentualnego kurzu książki. Wtedy dostrzegł pierwszą dziwną rzecz. Nie poczuł zapachu papieru...  nie poczuł zapachu dębowego drewna... nie poczuł nic. Powietrze wydało mu się nieprzyjemne, zepsute, jakby stęchłe. Odniósł wrażenie, że wypełnia je jakieś niewidoczne zło... coś, czego nie potrafił nazwać.

Powoli spróbował, po raz kolejny już tego rana, przypomnieć sobie swój sen. Nieodparcie kojarzył mu się on z powietrzem wypełniającym księgarnię. Podszedł do fotela stojącego  przy kominku. Usiadł. Nagle oblała go fala gorąca - sen powrócił do jego pamięci. Był to sen bardzo dziwny. Wiele lat po tym co się zdarzyło wracał do niego pamięcią i, choć mnóstwa rzeczy się od tamtej pory nauczył, nie potrafił go rozszyfrować.

Śniło mu się, że szedł w ciemnościach. Były to ciemności wręcz egipskie. Czerń miejsca, w którym się znajdował była tak gęsta i lepka, że musiał ją odgarniać na boki, żeby móc iść dalej. Z trudem posuwał się naprzód. Ku swojej uldze dostrzegł wreszcie gdzieś przed sobą wąski promień pomarańczowego światła, przedzierający się przez czerń. Postanowił iść w jego kierunku. Nagle, nim się spostrzegł, dookoła niego rozlało się pomarańczowe światło. Zdawało się jednocześnie nie posiadać źródła i pochodzić zewsząd. Raziło go w oczy. Przymrużył je i przesłonił dłonią. Wkrótce jednak musiał zamknąć je i dalej podążał już po omacku. Szedł, wyciągnąwszy przed siebie obie dłonie, gdy - równie niespodziewanie jak światło - coś zatrzepotało wielkimi skrzydłami i, rzuciwszy mu się na twarz, oplotło go nimi dookoła głowy. Usłyszał tykanie: tik-tak, tik-tak...

„ Zegar!” wykrzyknął pan Falconley opadając na fotel koło kominka. Był tak pochłonięty rozmyślaniem o swoim śnie, że nie zauważył nawet, kiedy podszedł do drzwi wejściowych, przekręcił klucz w drzwiach, odwrócił tabliczkę z napisem „ZAMKNIĘTE” na drugą stronę, po czym powróciwszy w głąb pokoju na powrót oparł się o gzyms nad kominkiem. Wprawiło go to w takie zakłopotanie, że zapomniał nawet o nieprzyjemnym zapachu unoszącym się w powietrzu...

  Chociaż dla wszystkich ludzi przechodzących obok księgarni pana Falconleya, był to dzień całkowicie normalny, niczym nie różniący się od innych, on sam, stale odczuwał niejasną grozę i napięcie. Było to uczucie podobne do odczuć osoby słabo widzące j- a raczej zupełnie takie samo - widział rozmyty, niewyraźny kontur jakiejś mrocznej, nieosiągalnej dla jego wzroku sylwetki. Oczekiwał zatem co najmniej trzęsienia ziemi, lub innej temu podobnej tragedii. Jednak gdy słońce zaczęło powoli kryć się za dachami leżących naprzeciwko budynków i nic, co mogłoby zwiastować nadejście końca świata nie dawało o sobie znać, pan Falconley postanowił, że tej nocy będzie spać spokojnie.

  Jednak nawet w snach, nachodziły go niepokojące myśli...

 

ROZDZIAŁ II - Dziwna dostawa

 

  Zerwał się z łóżka, cały zlany zimnym potem.  „Nie” powtarzał. Tym razem postanowił za wszelką cenę nie przypominać sobie o czym śnił. Ściany wydały mu się być szare, ponure i groźne, jak mury starego, średniowiecznego zamku. Chwycił się za głowę i mimo woli pomyślał, czy to ma jakiś związek z jego snem. Chwilę potrwało, zanim pokój odzyskał w jego oczach jaśniejsze barwy.

Kiedy uprzytomnił sobie, która jest godzina, runął po schodach jak burza, aby przyjąć dostawę nowych książek. Nie będę tu odtwarzać całego dnia pana Falconleya, ponieważ uważam, że jest to nieważne dla całej historii. Powiem tylko, że nawet nie pomyślał o śniadaniu. Po przyjęciu dostawy nerwowo przechadzał się pomiędzy półkami, stukając książki po grzbietach.

Tego dnia było mnóstwo klientów. Pan Falconley był jednak jakiś nieswój.  Wielokrotnie mylił się w rachunkach (oczywiście na swoją niekorzyść). Około południa miał już tak dość wszystkiego, że po prostu odwrócił tabliczkę na stronę „ZAMKNIĘTE”  i patrzył „bykiem” na każdego, kto ośmielił się dać upust swojemu zdziwieniu i zagapić się na tę tabliczkę.

Znowu, podobnie jak poprzedniego dnia, przechadzał się wzdłuż półek. Tym razem jednak było coś, co powstrzymywało go od dotykania książek. Czuł się tak, jakby mogły go one oparzyć.

W ciągu tego dnia, oraz kilku następnych, nawet nie pomyślał o jakimkolwiek posiłku. Szczerze mówiąc, zupełnie zapomniał o istnieniu czegoś takiego jak jedzenie, a także o tym, że normalni ludzie (tacy z resztą sami jak on) zwykli spożywać je choćby od czasu do czasu.

 

 

Zapadał kolejny, chłodny, jesienny wieczór. Na ulicy rozbłysło światło latarni. Jesień tego roku, była wyjątkowo piękna i ciepła, a pan Falconley stale się martwił. Ten cudny wieczór skłonił go jednak do tego, aby przysiadł przed oknem. Poprzez szybę, przyglądał się liściom  tańczącym na wietrze. Słyszał ich szelest, cichy i delikatny, a jednak wyraźny i dobrze słyszalny.

Kiedy dobiegała północ, dostrzegł coś, co spowodowało u niego nawrót niepokoju. Początkowo, kiedy tak patrzył bez celu, słyszał normalne odgłosy wieczornej ulicy. Jednak już od jakiegoś czasu nie słyszał nic. Może się zamyślił... Wytężył słuch. W dalszym ciągu nic nie słyszał. Przybliżył ucho do szyby, lecz nie docierał do niego żaden dźwięk. Po chwili przyjrzał się uważnie ulicy. Nic dziwnego, że nic nie słyszał - ulica była zupełnie pusta. Nie przejechał tamtędy żaden samochód, nie było przechodniów. W dodatku wydało mu się, że ciemność na zewnątrz gęstnieje i pochłania światło ulicznych latarni, nie pozwalając mu rozchodzić się dookoła. Liście nie unosiły się już na wietrze. Świat jakby na chwilę zamarł w oczekiwaniu. Pan Falconley nie wiedział na co czekał, lecz mimo woli również wstrzymał w napięciu oddech. Nic się nie działo. Nagle przyszła mu do głowy myśl. Co i dlaczego tak bardzo powstrzymywało go od dotykania własnych książek? Czy ten dziwny, nostalgiczny nastrój miał z tym coś wspólnego? Może w książkach było coś dziwnego?  Tylko cóż dziwnego może być w książkach... „Kartki... zadrukowane kartki... papier i atrament. Nie, nie ma w tym nic dziwnego.” Miał nadzieję, że sam siebie przekona do tych wniosków i że to go uspokoi. Jednak jakiś impuls poderwał go z krzesła i pchnął na dół po schodach. Sam nie wiedział kiedy, znalazł się w ciemnym pomieszczeniu księgarni, gdzie, na kominku dogasał właśnie ogień. Zapalił światło. Przez zasłonięte żaluzje w oknach posłyszał cichy szmer suchych liści.

Pan Falconley, idąc za głosem własnej, niezawodnej wręcz intuicji, podbiegł do rzędu półek stojących pod samą ścianą. Energicznym ruchem wskoczył na drabinkę i przejechał na niej do środkowego regału. Dostrzegł tam to, czego najmniej się spodziewał - OBCĄ książkę. Było niemożliwe, żeby została przywieziona z dostawą. Zauważyłby ją bez wątpienia! Chwycił książkę w swoje długie palce i przeszedł go dziwny, zimny dreszcz. Wyróżniała się od innych książek. Był to ciężki, gruby wolumin, oprawny w skórę i ozdobiony złotem. Nagle usłyszał swój własny głos, choć dochodzący jakby z bardzo daleka:

- Z pewnością nie jest moja... pachnie dziwną starością... ta kunsztowna obwoluta...- Przysiadł na oparciu fotela -  nie moja...

- ... nie moja...- powtórzyło odległe echo.

-         Szkoda. Jest naprawdę piękna - poczuł, że jego głos został mu wrócony - jaka szkoda...

W jego własne słowa wplotły się jakieś inne, wypowiadane przez kogoś innego. Przypominały mu delikatny szum wiatru w koronach drzew. Znowu wydało mu się, że dookoła gęstnieje mrok. Tym razem jednak ciemność rozchodziła się we wnętrzu, w bezpiecznej, jak dotąd sądził, księgarence. Poczuł silny podmuch wiatru, najpierw z jednej, potem z drugiej strony, zupełnie, jakby się ze sobą zmagały. Zgasło światło. Zgasły także płomienie na kominku. Głos, który słyszał, przynosił podmuch ze wschodu. Jednak z zachodu powiał wiatr znacznie silniejszy. Przyniósł ze sobą siłę, która owładnęła nim całkowicie. Zdało mu się, że słyszy też złowieszczy szept. Bezwolnie podniósł się z fotela. Rozluźnił uścisk dłoni i usłyszał głuche tąpnięcie skórzanej obwoluty o miękkie siedzenie fotela. Odszedł na górę, do swej sypialni, usiadł przy oknie... i tak pozostał do rana - wpatrując się w kolorowe liście, fruwające na wietrze we wszystkie strony i rozmyślając.

 

 

  „Jak to dobrze, że dziś sobota...” pomyślał pan Falconley następnego ranka, robiąc sobie herbatę. Nieprzespana noc dawała mu się we znaki. Szumiało mu w głowie, był tak nieprzytomny, że nawet nie potrafił sobie przypomnieć co się stało. Bezmyślnie spojrzał na, jakże prozaiczne, stosy naczyń, piętrzące się w zlewie. Był człowiekiem lubiącym porządek, lecz także i kochającym zaczarowany świat książek. Dawał mu on to coś, co odbierało mu zwyczajne mycie naczyń - wolność i swobodę myśli. Kiedy czytał, odpływał gdzieś daleko, natomiast myć naczynia? O, nie, nigdy w życiu nie znajdzie już w sobie siły, żeby coś z tym zrobić!

Nagle, zupełnie przypadkiem, wśród tych szarych myśli, zaplatała mu się jakaś inna, nie pasująca do pozostałych. Był pewien, że jest coś o czym zapomniał. Coś co widział wczorajszego wieczora. Coś materialnego... i to przecież musi gdzieś być! Nie mogło tak samo z siebie zniknąć. Wręcz przeciwnie - jest gdzieś, leży i tylko czeka, aby on to znalazł. Musi tylko poszukać... gdzie, gdzie TO się stało? Ach, tak, na dole, w jego ukochanym miejscu. Pan Falconley zszedł do zacisznej, okrytej szarym płaszczem cienia księgarenki. Jego wzrok popłynął dookoła i zatrzymał się na fotelu. Miał wrażenie, że rzecz, której szukał, właśnie tam powinna się znajdować. Po chwili już nie miał takiego wrażenia - był tego całkowicie pewien. Szkopuł tkwił w tym, że nic tam nie leżało. Fotel był pusty. Niemożliwie, przecież był przekonany... Zresztą, ostatnio, i tak o wszystkim zapominał. Pamięć go zawodziła. Podszedł do swego biurka, tam także nic nie było. Wciągnął powietrze głęboko w płuca. Wciąż pachniało tajemnicą. Wielką, ciężką tajemnicą, o której on nic nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Nic a nic! Odsłonił lekko żaluzje, a jednak odniósł nieprzyjemne wrażenie, że cień pozostał wewnątrz pomieszczenia, nie wpuszczając jasnego światła poranka. Powstrzymując niemiłe uczucie, zaczął przechadzać się wzdłuż półek, a jego palec mimowolnie gładził grzbiety książek.  Zdawały się być pogrążone w głębokim śnie. „Dziwne...” pomyślał. Ale nie miał na myśli uśpionych książek - z tym spotykał się dość często, uznawał to za naturalne. Za dziwne uznał odgłosy dochodzące z ulicy. Były dziwne, bo ich nie było. Od strony ulicy nie dobiegał żaden dźwięk. Liście przesuwały się na wietrze jakby w zwolnionym tempie. Nikt nie zjawiał się na ulicy. Świat na chwilę zamarł, by po tej chwili, powrócić do świadomości, obudzić się z odrętwienia swoją zwykłą, codzienną muzyką - stukotem obcasów, gwarem rozmów, trzaskaniem drzwi sklepowych. A może to wszystko tylko mu się wydawało...

  Pan Falconley bezwiednie powrócił do swego okna na piętrze, lecz i tam nie zastał niczego szczególnego. Przynajmniej tak mu się wydawało na pierwszy rzut oka. Po chwili dłuższego wpatrywania się w parapet, dostrzegł coś, co sprawiło, że wspomnienie wczorajszego wieczora powróciło do niego z prędkością błyskawicy - stanęło mu na nanosekundę  przed oczami, a potem zgasło.  Mimo wszystko, zdołał utrzymać je w pamięci i pamiętał już do końca życia. Na parapecie leżała owa gruba księga, w skórzanej oprawie, którą znalazł wczoraj wśród swoich książek. „Więc jednak NIE BYŁA snem” pomyślał. 

Przypomnienie sobie tego faktu utwierdziło go w przekonaniu, że jednak wczoraj zostawił ją na dole, na fotelu przy kominku. Tego jednak, czy była to prawda nie ustalił nigdy...

 

ÒÏ

 

  „Na imię mu będzie Anhon Menelayen, co znaczy Upragniony Zmierzch Słońca i Gwiazd. Po wielu tysiącleciach przybędzie ze Świata, z którego przybywa wszelkie zło i położy mu kres. Światłość spłynie na niego i przybędzie.  Musi jednak uwierzyć, a wtedy Słońce zgaśnie nad Krainą Zapomnienia Ghirnõm Isghaàg. Kiedy ona umrze, Neí Naěl podniesie się z popiołów i odżyje. Na Dwanaście Tronów powrócą władcy i zaczną odbudowę Potężnej Ziemi. A górować nad nimi będzie jeden...”

 

 

ROZDZIAŁ III- Spojrzenie.

 

Pan Falconley czuł się prawdziwie szczęśliwy gdy nadeszła niedziela. Znowu nie spal całą noc. Spędził ją na krześle przy oknie, trzymając w dłoniach ciężką książkę. Nie zasnął, chociaż czuł, że sen mógłby przynieść rozwiązanie zagadki. Zawartość księgi nurtowała go i jednocześnie nie pozwalała się poznać.

Miał wrażenie, że widzi jakieś światełko w odległym końcu tunelu, a jednak nie mógł do niego dotrzeć, widział je i jednocześnie podążał ku niemu po omacku. Czuł się jak ślepiec, błądzący w jesiennym słońcu.

Sporo rozmyślał o tym co się wydarzyło i o tym, co mogłoby się wydarzyć gdyby otworzył księgę. Doszedł do wniosku, że skoro się u niego znalazła, to z pewnością nie przez przypadek. Zdecydowanie należało zajrzeć do środka, a nawet, jeśli nie, to on tego chciał. Zresztą, raz w życiu, każdy człowiek powinien podjąć ryzyko nieznanego. Przynajmniej takie było zdanie Pana Falconleya.

Podszedł do fotela. Wziął ciężki wolumin w swoje starcze już wprawdzie, aczkolwiek nadal silne dłonie i otworzył. Przez chwilę patrzył ciekawie na pierwszą kartę. Niewątpliwie była całkowicie pusta. Bielsza niż jakakolwiek inna, a zarazem bardziej pożółkła ze starości. Spojrzał na kolejną stronę, ale i na tej nic nie było napisane. Odwrócił kilka kolejnych kartek, ale i na tych niczego nie znalazł. Wyglądało na to, że cała książka jest czysta, nieskażona atramentem. A jednak, kiedy powrócił, z czystej ciekawości, do pierwszej strony, spostrzegł, że nie jest ona całkiem pusta. W prawym dolnym rogu, złotym, lśniącym atramentem, wypisane były jakby inicjały: A.M. Były bardzo malutkie, więc mógł ich po prostu wcześniej nie dostrzec, a jednak wydało mu się, iż przyjrzał się stronie wcześniej na tyle dokładnie, że zauważyłby je. Był prawie zupełnie pewien, że wcześniej ich tam nie było.

Tej nocy, po raz pierwszy od wielu dni spał, uspokojony poznaniem zawartości księgi. Nie miał snów.

 

   

 

 Minęło kilka tygodni i na ulicy zebrała się już mała warstwa śniegu. Zaczęła się zima. Pan Falconley od owego pamiętnego dnia, kiedy otworzył księgę, więcej do niej nie zajrzał. Położył ją na szafce przy łóżku i zupełnie o niej zapomniał. Powróciła do jego myśli w noc pełni, kiedy to obudził się rozgorączkowany i roztrzęsiony. Drżącymi dłońmi ujął wolumin i oparł się o ścianę u wezgłowia łóżka. Nie zwracając uwagi na to, że nie włączył światła, otworzył książkę. Owiał go, przyjemny tym razem i ciepły wiatr ze wschodu...   

  ...Wokół było czarno. Ciemność była wręcz namacalna, gęsta, sprawiała, że ledwie mógł oddychać. Szedł przed siebie, zupełnie jak w swoim śnie, stale o coś się potykał. Nagle, zupełnie niespodziewanie grunt jakby uciekł mu spod stóp. Nie wiedział co się dzieje. Spadał w dół, ale cały czas wiał wokół niego ciepły wiatr, sprawiając, że opadał nadzwyczaj powoli i delikatnie.

 

ROZDZIAŁ  IV- Sen i to co się wydarzyło później

 

  W cieniu rozłożystego drzewa leżał mężczyzna. Miał nie więcej niż sześćdziesiąt lat. Wyglądał na bardzo zmęczonego, zupełnie jak ludzie, którzy dopiero co odbyli długą podróż. Obudził się. Oparł się o gruby pień i rozejrzał dookoła. W oddali ujrzał wielkie miasto, o lśniących srebrem dachach, otoczone potężnym murem. Mur ten sprawiał wrażenie zarazem obronnego, jak i zwykłego, kamiennego muru. Mimo zmęczenia podniósł się po chwili by lepiej przyjrzeć się miastu. Miał wrażenie, choć tego nie czuł, że powietrze jest gorące - miasto miało rozmyte kontury, „Zupełnie jak fatamorgana na pustyni...”- pomyślał, i nie mylił się. Zaskoczył sam siebie - złożył ręce w trąbkę i krzyknął głośno (właściwie nawet z nutką radości w głosie, jakiej w nim nie było od lat):

- Hop, hop!!!

 Nie spodziewał się odpowiedzi. Przypuszczał jednak, że doczeka się echa. Echa nie było. W zasadzie, nie było żadnych dźwięków. Działały tu jakieś zupełnie inne prawa od tych, które znał. Jego głos został wchłonięty przez ciężkie, wilgotne i nagrzane powietrze. Stał tak przez chwilę, nasłuchując, gdy poczuł, jak coś muska go w policzek. W sekundę później przeleciał tuż obok niego bajkowo piękny ptak. Doszedł do wniosku, że nigdy w życiu nie widział takiego ptaka, nawet w książce. Z naukowego punktu widzenia taki ptak nie istniał. Czym więc było to co widział? Może i miasto i ptak były tylko przywidzeniami... Usiadł ponownie w cieniu drzewa. Długo próbował rozwiązać ten problem, lecz tylko pogubił się w gmatwaninie przypuszczeń i domysłów. W końcu, jeszcze bardziej zmęczony, znudzony i dodatkowo spragniony ruszył w kierunku miasta. Liczył na to, że tam znajdzie się jakaś studnia, lub coś podobnego... Szedł jednak tak powoli, jakby płynął. Takie z resztą odnosił wrażenie. Powietrze nie chciało go przepuścić. Szedł tak dobrych kilka godzin, aż poczuł się całkowicie wykończony. Usiadł na wyschniętej trawie, aby chwilę odpocząć. Wydało mu się, że znacznie przybliżył się do murów miasta, jednak ogromnie się mylił... Panowała absolutna cisza. Ogarnął go dziwny lęk i zmęczenie. Jakiś dziwny cień zasnuł słońce. Coraz ciężej mu było oddychać. Przed oczami miał maleńkie mroczki. Po chwili mroczki zmieniły się w plamki. Plamki stały się plamami, a plamy zlały się w idealnie jednolitą czerń... stracił przytomność.

 

 

  Obudził go przeszywający ból w prawym ramieniu. Wcale nie miał ochoty otwierać oczu, ani sprawdzać co go powoduje. Szczerze mówiąc - bał się. Najchętniej zemdlałby jeszcze raz. Jednak jakaś część niego była wściekle ciekawa tego, co się działo dookoła. Powoli, walcząc uparcie z tą cząstką siebie podniósł wzrok. Jego oczom ukazała się postać w ciemnym, szarym płaszczu. Na granatowym niebie świeciły przymglone gwiazdy. W ich poświacie mógł dostrzec twarz skrytą pod kapturem. Była to twarz nie wyrażająca żadnych uczuć. Miał nawet wrażenie, iż ta osoba nie była zdolna do odczuwania (i rzeczywiście tak było).  Była to kobieta, o rysach miękkich, gładkich, delikatnych i subtelnych. Jej włosy i oczy, były szare jak chmury deszczowe wieczorem. Lśniły teraz bardzo nieprzyjemnym, nieszczerym i wręcz nienawistnym blaskiem. Przez chwilę nawet starał się oszukać swoją intuicję i wzrok, łudził się, że pomoże mu ona, że uśmierzy ból w ramieniu. Ona jednak sama pomogła mu pozbyć się wszelkich złudzeń. Ku swemu przerażeniu zobaczył, że w zakrwawionej dłoni trzyma ona sztylet, którego klinga lśniła mimo mroku, oślepiając mężczyznę. Był to sztylet bardzo piękny, o „esowatym” kształcie ostrza. Rękojeść broni, wykonana z jakiegoś szlachetnego kamienia w kolorze krwistoczerwonym, zakończona była kwiatem, wyrzeźbionym z tego samego materiału. Nikłe światło gwiazd przenikało klejnot, nadając mu wygląd kropli krwi. Po chwili kobieta uniosła nóż... poczuł okropny ból w lewym ramieniu  i nareszcie dotarło do niego, że najwyraźniej próbowała w brutalny sposób pozbawić go życia! Bardzo mu było nie w smak żegnać się z tym światem, de facto przedwcześnie, w końcu nie był aż taki stary... ta myśl pocieszyła go i wręcz rozbawiła, roześmiał się głośno. Nie wiedział czemu to zrobił, powinien przecież rozpaczać, ale przyniosło mu to drobną, chwilową ulgę. Kobietę natomiast ogarnęła dzika furia. Z impetem wyciągnęła długi miecz tkwiący w jego prawym ramieniu i wbiła go tam ponownie, po czym gwałtownie dosiadła szarego wierzchowca stojącego za jej plecami i z mrożącym krew w żyłach okrzykiem na ustach: „Anhon Menelayen!” odjechała. Wydało mu się nawet, że gdy się oddalała usłyszał jej szyderczy śmiech. Teraz dopiero przyszedł dla niego czas na rozpacz. „Boże!” pomyślał „Boże, za co mnie to spotyka?! Nic jej nie zrobiłem... Oby to był tylko dziwaczny, zły sen. A teraz zasnę, zemdleję, albo stanie się cokolwiek podobnego, a gdy się obudzę, będę sobie leżał w moim przytulnym łóżku, w mim własnym mieszkaniu!”. Na samą myśl o tych przepełnionych nienawiścią i mrozem oczach robiło mu się słabo, co też starał się wykorzystać... i po kilku minutach jego próby zakończyły się sukcesem - stracił przytomność po raz drugi.

 

 

  Gdy się obudził, ból był nie do zniesienia. Leżał tak, przybity do wyschniętej ziemi i miał tylko nadzieję na:

a) szybkie nadejście końca (co wcześniej byłoby nie do pomyślenia)

lub też

b) to, że znowu zemdleje i obudzi się dopiero wtedy, gdy ktoś go znajdzie, ulituje się nad nim i opatrzy jego rany. Miał zamknięte oczy. Czuł, jak krew spływa mu po ramionach, czuł jak powoli wsiąka w ziemię, jak barwi ją na nowy kolor... Bardzo, ale to bardzo żałował, że to co się wydarzyło nie okazało się jednak tylko snem, lecz bolesną prawdą. Jeszcze raz zamarzył by ktoś go odnalazł i przyczynił się choćby do zmniejszenia bólu.

Tymczasem, kiedy tak rozmyślał, owszem, ktoś go znalazł, ale nie opatrywał jego ramion tylko dłubał, najpierw w jednym, a potem w drugim. Nie otwierał oczu. Nie poruszał się. Przypuszczał, że to kobieta w szarym płaszczu wróciła, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje i ewentualnie go dobić. Gdy jednak, powolutku, ostrze miecza zaczęło wysuwać się z jego rany, odruchowo, w obronie własnej, szarpnął się, próbując jednocześnie złapać oprawcę za zdradliwą rękę. Jednak ktoś delikatnie przycisnął go na powrót do ziemi. Usłyszał cichy, kojąco brzmiący glos. Wiedział, że już gdzieś, kiedyś ten głos słyszał. Początkowo nic nie rozumiał. Mowa ta, bardzo była podobna do szumu strumieni, płynących w swych korytach wartkim nurtem ku wielkiej rzece, aby się z nią połączyć... Była to pieśń... Potem jednak, ze szmeru wyłoniły się słowa, wypowiadane cicho i spokojnie. Głos mówiącej osoby był delikatny, a zarazem emanował dziwną siłą i wszechwładzą.

- Nie szarp się tak, Silàmillìen, muszę usunąć Zatrute Ostrza. Proszę, nie utrudniaj mi zadania, nigdy wcześniej nie musiałam tego robić, jeśli popełnię błąd...

Ostatnie słowa wypowiedziane były jeszcze ciszej od pozostałych i głos ponownie przeszedł w szmer. Tym razem był to jednak szum wiatru snującego się pomiędzy koronami drzew. Tajemnicza pieśń była piękna, niezrozumiała i bardzo cicha...

- Już po wszystkim... Silàmillìen...- w głosie brzmiała nutka niezdecydowania - czy... czy chcesz przypatrzeć się Ostrzom? Widok może nie nazbyt przyjemny, acz ciekawy... i niepowtarzalny... już nigdy nie będziesz miał okazji...

Otworzył oczy. Jeszcze raz obejrzał broń. Faktem było, że były interesujące. Chciał coś powiedzieć, lecz zamiast tego usłyszał dziwny pomruk. Poczuł, jak ogarnia go senność

-         Silàmillìen, meteíe is nayen, nei nornh a thai ëmnyent...  tahtei arèşse oy sileí.....*

 

ROZDZIAŁ V - Spotkanie

 

Było ciepło. Słońce wyciągało swe promienie, jak dobroczynne ręce, ku leżącemu na trawie pod drzewem mężczyźnie. Był to człowiek starszy, o siwych włosach i błękitnych oczach, skrytych teraz za zasłoną powiek. Nie wiadomo - spał, czy też był nieprzytomny, w każdym razie leżał pod drzewem z ramionami owiniętymi białym materiałem, który zastępował mu bandaże. Nie wiadomo także, w jaki sposób się tam znalazł... Z cienia rzucanego przez rozłożystą koronę, wyłoniła się druga postać. Była to kobieta w długim, lśniącym bielą płaszczem i białej sukni, podartej na dole. Miała bose stopy. Podeszła kilka kroków do przodu i, odrzuciwszy z głowy kaptur przysiadła pomiędzy ogromnymi korzeniami. Oparła się o pień. Siedziała tak i uporczywie wpatrywała się granatowymi oczami w mężczyznę. W jej spokojnym spojrzeniu czaił się jednakże smutek i troska. Przez cały ten czas, ani razu nie mrugnęła, spoglądała tylko na śpiącego. Dobrze wiedziała, że wiele brakuje do pełnego wykonania zadania. Gornhaan przybędzie ponownie. Prędzej czy później, nawet mimo jej woli, poślą ją Tam z powrotem, aby sprawdziła, czy nie żyje. Więc On musi dotrzeć do Miasta w Porannej Mgle, zanim ona odkryje, że przetrwał. Dlatego też teraz trzeba być szczególnie ostrożnym, nie spuszczać z Niego wzroku. Wiedziała też, iż beznadziejne wpatrywanie się nie pomoże jej go ocalić. Wszystko zostało przepowiedziane: „Ten, który ocali Neì Naěl, sam będzie ocalony...”. Przepowiednia się dopełniała, a ona była jej częścią.

Wstała. Minęła leżącego i zatrzymała się kilka kroków przed nim. Stanęła na palcach i delikatnie, ledwo widocznie pochyliła się do przodu. Otworzyła usta. Zaśpiewała pieśń piękną i niezwykłą. Niosła ze sobą szmer strumieni, szum wiatru... wszystko to, czego tu nie było.

... Wiatr rozwiał jej długie włosy w kolorze białego złota... Wołała...

 

 

  Trudno powiedzieć, czy była stara czy młoda. Rysy jej twarzy nie świadczyły ani o jednym, ani o drugim, a zarazem i o jednym, i o drugim. Nie ma na świecie takiej osoby, która potrafiłaby określić jej wiek. Jej twarz była gładka, bez zmarszczek, trochę pobladła, owiana długimi, jasnymi włosami. Jedynie w granatowych, jak nocne niebo oczach błyszczał smutek, zatroskanie i trud. Można ją było przyrównać do jednej z tych ksiąg - w pięknych, skórzanych oprawach, z lśniącymi i zadbanymi okuciami ze złota, które po otwarciu ukazują pożółkłe od upływu czasu karty, zapisane starannym, ozdobnym i kaligraficznym pismem. Jednak jej księga nie była jeszcze do końca zapisana... Taka właśnie stała teraz, wpatrując się w dal i czekając. Niewiele jest osób, które potrafią czekać tak cierpliwie i wytrwale jak ona. Nie poruszała się, chłonęła każdy niesłyszalny dźwięk. Wiatr bezszelestnie rozwiewał jej włosy i szatę.

Daleko, na linii horyzontu, rozciągało się olbrzymie pasmo górskie. Na szczytach bielił się śnieg, a u podnóży lśniły jak szlachetne kamienie, tafle jezior. Na całej długości równiny, ciągnącej się od gór, aż do miejsca w którym stała, nie było ani jednego drzewa, domu... nic.

Kobieta zaczynała wątpić w swoje siły, w to, że zdoła doprowadzić plan do końca, wypełnić zadanie powierzone jej przez los. Powróciły do jej myśli obawy, które z takim trudem udało jej się odegnać dla dobra sprawy. Niewidzialny ciężar tych obaw sprawił, że kolana ugięły się pod nią. Uklękła na wyschniętej ziemi, a z oczu potoczyło się kilka łez i upadłszy na trawę znikło bez śladu. Mężczyzna, który dotąd leżał pod drzewem w całkowitym bezruchu, drgnął. Natychmiast to wyczuła, pomimo, iż była do niego zwrócona plecami. W jednej chwili podniosła się i odwróciła w jego stronę.

- Anhon Menelayen...– wyszeptała.

 

 

Miał dziwny sen. Leżał przybity do ziemi dwoma mieczami... Choć nie, to nie był sen... Nadal czuł ból w ramionach. Jak znalazł się w tym dziwnym miejscu? Czy miało to coś wspólnego z tajemniczą księgą? Dlaczego miała puste karty? Na żadne z tych pytań nie znał i nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Wiedział tylko, że znajdował się teraz w objęciach snu. Wszystko tu było rozmyte, niewyraźne i niekonkretne. Przedmioty nie posiadały sprecyzowanych barw ani konturów. Wszystko było szare, brzydkie... tylko gdzieś daleko, tam gdzie wschodzi słońce widniał jasny rys... jakby zamek wśród cienia... Nagle z mroku pomiędzy nim a pałacem wyłonił się jakiś kształt. Gdy znajdował się jeszcze daleko, był niewyraźny jak wszystko pozostałe. W miarę jednak jak się zbliżał, stawał się coraz bardziej określony. Był to ptak. Ptak o szarych piórach oraz skrzydłach niepomiernie wielkich w stosunku do korpusu. Zatoczył kilka kół wysoko ponad mężczyzną, po czym zanurkował i bezgłośnie przeleciał tuż koło jego głowy. Otworzył dziób, lecz nie dobył się z niego żaden dźwięk - ani wrzask, ani skrzek - mężczyzna niczego nie usłyszał, a jednak czuł, że ptak kogoś woła, przyzywa... przekazuje wiadomość. Zatoczył jeszcze jedno koło, tym razem niżej i odleciał. Lecz jego złowrogi cień jeszcze przez dłuższą chwilę nie opuszczał śniącego. Miał wrażenie, że jakaś część niego opuściła go na zawsze, a teraz ulatuje z niego ta resztka duszy, która mu jeszcze pozostała, te ostatki sił, które jeszcze posiadał... Czuł się z tego powodu przygnębiony, a nawet zbyt słaby, by o tym nie myśleć. Bardzo, bardzo chciał odnaleźć w swoim sercu choćby maleńką iskierkę nadziei, taką, z której potrafiłby wykrzesać płomień do ogrzania i rozświetlenia  myśli. Było coś takiego... Takie przytulne miejsce, ciche, przepełnione przyjemnym, dobrze zapamiętanym zapachem... Gdzie to było? Starał się podtrzymać płomyk. Rzędy dębowych półek, biurko, fotel i ogień na kominku... Tam budził się dzień, słońce dotarło już do środka i porozrzucało swe roztańczone promienie po ścianach. Usłyszał głos... dobiegał on jakby z bardzo daleka, po chwili jednak stał się wyraźniejszy:

- Anhon Menelayen... Silàmillìen enney yen cayorn... Panie, otwórz oczy...  Miţha tinaăm... proszę...

Podniósł ciężkie jeszcze powieki, pod którymi czaiły się jeszcze resztki snu. Słońce raziło go, lecz mimo wszystko szukał wzrokiem właściciela głosu.

- Jestem tutaj - powiedział głos. Należał do kobiety w białej szacie - Silŕmillien, czy dobrze wypocząłeś? Przed nami długa droga, którą musimy jak najszybciej pokonać.

Wskazała dłonią na odległe, lśniące bielą w południowym słońcu szczyty.

­ - Jak się tu... co się ze mną stało... kto...? - Krztusił się własnymi słowami. Nie wiedział o co pytać w pierwszej kolejności. A pytań miał mnóstwo... Chciał wiedzieć wszystko, co tylko było możliwe.

- Za dużo kart chciałbyś na raz odkryć, Silàmillìen... możesz mi jednak zaufać... wierz mi, nie uniósłbyś aż takiego ciężaru nowin. A ja niestety nie mogę powiedzieć, że wieści te byłyby dobre.

Widziała, jak patrzy na nią z płonną, dziecinną nadzieją i wiarą na poprawę losu, odmianę na lepsze. Było jej przykro, że musiała tę nadzieję zabić. Chciałaby skłamać, powiedzieć, ze wszystko było tylko złym snem. Nie mogła. Dobrze wiedziała, że to by go tylko osłabiło, o wiele mocniej niż rany zadane przez Ghôrnaan. Zamyśliła się.

- O wszystkim należy się dowiedzieć w swoim czasie... czas nadejdzie... nadejdzie - wyszeptała.

Lepiej jest zabić nadzieje niż życie... nadzieja wróci, gdy dotrą do Miasta w Porannej Mgle.

Przyszło jej jeszcze na myśl, że gdyby była szybsza, nie doszłoby do Mrocznego Czynu... z drugiej strony wszystko zostało napisane...

- Dokąd pójdziemy?

- Ku przeznaczeniu - wskazała ponownie w stronę gór.

- Nie rozumiem... nic nie rozumiem!

- Bardzo możliwe, że jeszcze przez bardzo długo nie będziesz rozumiał... Silàmillìen, nie czas dla ciebie, byś trapił się tym... przed tobą zadanie trudne, które zmieni losy twoje, moje i całego świata... Tylko ty sam możesz wpłynąć na ich poprawę lub... upadek Neì Naěl...

- Twoje słowa są dla mnie zagadką...

- Wszystko co nas otacza jest zagadką. Powstało z zagadki i tak zginie... nigdy nie wiemy co nas czeka, dopóki nam się to nie przytrafi. Nie możesz przewidzieć swojej przyszłości... wiedz, że jeśli nawet zdaje ci się, że widzisz co przed tobą stoi, wszystko to może okazać się ułudą. Zsyła ją los, aby cię zmylić, zepchnąć ze ścieżki w niezbadany gąszcz domysłów i pytań bez odpowiedzi. Zaciskają się one dookoła ciebie, oplatają... Nie można się od nich uwolnić, nie pomoże siła... Wtedy jedynym wyjściem jest ślepa wiara. Ten, kto się szarpie, na zawsze pozostanie pośród chaszczy, ten, kto uwierzy zostanie poprowadzony ku światłu... To jest taka wojna, w której nie uratuje cię żadna broń... Rozumiesz?

- Sądzę, że tak.

Rozmowę przerwał im gwałtowny, chłodny powiew wiatru. Kobieta zwróciła twarz w stronę, z której nadpłynął. Przymrużyła oczy i wzięła głęboki wdech. Przez chwilę trwała w bezruchu... Potem, gwałtownie, z impetem, odwróciła się z powrotem do mężczyzny.

- Idą tu. Musimy się stąd jak najszybciej oddalić. Nie mogą cię tu zastać, Silàmillìen... Bardzo szybko się zorientowali - mruknęła już sama do siebie - coś jest nie tak...

- Kto idzie...?

- Tasmaeén, Szare Ptaki... Szaroskrzydłe oddziały... Jakkolwiek ich nie nazwiesz, nie mogą cię tu spotkać, wtedy nic nas nie ocali...

- Szare ptaki - pomyślał głośno - widziałem szarego ptaka w moim śnie... Miał ogromne skrzydła. Czy to takie?

Zamyśliła się. Po chwili stwierdziła:

- A więc wszystko jasne. Widziałeś Posłańca, Silàmillìen. Szukał cię i jak widzę, osiągnął swój cel...

- Czy to źle?

- To bardzo źle, nawet nie możesz sobie wyobrazić jak bardzo...

- Ale to był tylko sen.

- Widzisz, Silàmillìen, Cień szuka cienia...

Znowu zagadka, pomyślał mężczyzna.

- Wiec kim oni są, czy to duchy?

- Nie, nie są duchami... Och!!!

- Co się stało? 

- Czy widzisz chmury, Silàmillìen? To znaczy, że są już bardzo blisko... zdecydowanie zbyt blisko - Spostrzegła jego, po części zdumione, a po części zatroskane spojrzenie - Nie martw się. Wszystko zostanie wyjaśnione, gdy tylko znajdziemy się w bezpiecznym miejscu.

 

 

Początkowo szli powoli. Kobieta dawała mu czas na odpoczynek, a on dokładał wszelkich starań (może dopomógł mu w tym strach), aby iść jak najszybciej. W końcu, zmusił się do marszobiegu, którym pokonali ponad pół mili. Nagle kobieta zatrzymała się. Sporo już byli bliżej pasma górskiego, a jednak przed nimi wciąż rozciągały się mile pustyni. Chmury były tuż tuż. Mężczyzna, całkowicie wyczerpany, usiadł na ziemi, nie zastanawiając się ani nad przyczyną postoju, ani nad bliskością niebezpieczeństwa. Tymczasem Dama w Bieli, zwrócona w stronę gór szeptała. Jej szept był tajemniczy i, niezgodnie z działającymi tu prawami, niósł się w powietrzu, ku odległym skalnym ścianom, głębokim miękkim echem.

Kiedy skończyła, zwróciła się do siedzącego:

- Jesteś zmęczony, Silàmillìen. Potrzebujesz odpoczynku. Rozumiem to. Czas biegnie tu innym torem niż tam, skąd przybyłeś. Myślę, że możemy tu poczekać... niedługo zjawi się pomoc.

Niespodziewanie ujrzał przed sobą jakiś biały, rozmyty kształt, przybliżający się i rosnący w szybkim tempie. Przymknął na chwile oczy, gdyż nie mógł im uwierzyć, a gdy je otworzył, stał przed nim ogromny, biały koń. Wpatrywał się w niego uporczywie, a zarazem z pełnym zrozumieniem w oczach, lekko i bezgłośnie stukając kopytem o suchą ziemię.

Zwierzę miało długi, lśniący ogon i grzywę, związaną w trzy rozwiane warkocze.  Było nie osiodłane.

- Silàmillìen, oto nasza pomoc. Dosiądź wierzchowca.

- Ja,  ja nie umiem jeździć konno.

- ...Dosiądź wierzchowca...- powtórzyło echo.

- A ty... Pani? - początkowo nie był pewien, w jaki sposób powinien się odezwać, lecz uznał za stosowne dodać „pani”. W końcu nie byli ze sobą na tak zwane „ty”, a w dodatku kobieta uratowała mu życie... no, i wyglądała na kogoś, kto pochodził ze szlachetnego rodu. Zdecydowanie uznał, że to wszystko obligowało go do szacunku.

- Będę szła obok.

- Ale...-  zaczął, lecz nie skończył, przypomniawszy sobie o szacunku.

Wsiadł na grzbiet konia. Lecz bynajmniej nie trwało to tyle, co przeczytanie tego zdania. Zajęło mu to dobrych kilkanaście minut - koń był potężny i nie osiodłany, a jego nadal bolały dłonie. Jednakże w końcu udało się. Jeszcze wiele lat później zastanawiał się jakim cudem tego dokonał. Gdy, jak poleciła mu wybawczyni, w miarę możliwości wygodnie się usadowił, zdjęła płaszcz i okryła go nim. Nadchodził chłodny wieczór...

... Koń ruszył lekkim, ledwo wyczuwalnym truchtem. Mężczyzna spojrzał w bok. Ubrana w biel, bosa z łatwością dotrzymywała zwierzęciu kroku. Ani na chwilę nie została w tyle. Po prostu szła obok... tak jak obiecała.

Objął konia za szyję i przymknął zmęczone oczy, pozwalając im odpocząć. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że zasypia.

 

 

 

- Czy długo jeszcze będziemy iść?

- Niecierpliwisz się...

- Jestem trochę zmęczony, ty z pewnością także, pani... Może chcesz wsiąść na konia. - przez chwilę namyślał się- Albo odpoczniemy?

Poczuł się jak dziecko, zachciało mu się na raz pić, spać, jeść. Bał się jednak zatrzymywać, gdyż chmury przykryły już przeszło połowę nieba. Lecz jego pragnienie było silniejsze od niego samego.

-         Chce mi się pić - stwierdził.

Na te słowa, koń zatrzymał się, jak gdyby przystając na propozycję jeźdźca. Ten zaś, dokonując po raz kolejny wysiłku użycia obolałych i spuchniętych rąk, zsunął się z jego grzbietu na pożółkłą trawę.  Bardzo chciał znaleźć wodę, w jakiejkolwiek postaci (choćby kałuży). W swoim wcześniejszym życiu, którego już nie pamiętał, zawsze miał pod ręką kubek gorącego kakao, herbaty, lub chociaż szklankę wody. Tam, gdzie był wcześniej, nim przybył do tego dziwnego pustynnego kraju, posiadał różne rzeczy, lecz jedyną, którą z wielkim wysiłkiem udało mu się przypomnieć, były dwa przedziwne imiona nadane przez matkę: Desiderius Dysmai. Nie cierpiał tych imion, lecz tu nie miało to żadnego znaczenia. Tutaj był tylko spragnionym, bezimiennym człowiekiem.

-         Aby odnaleźć wodę - rzekła kobieta - Trzeba nie tylko pragnąć. Trzeba także dołożyć wszelkich starań, aby zaspokoić swoje pragnienie. A jedyna droga do prawdziwego i pełnego zaspokojenia, wiedzie przez suchą, martwą pustynię i cierpienie.

Odwróciła się twarzą do niego. Ujrzał za nią kamienną studnię.

-         Im większe cierpienie, tym słodsza możliwość ulgi - odparł podchodząc do studni. Nie zrozumiał wypowiedzianych słów, był zaskoczony w jaki sposób mogły się one zrodzić w jego głowie.

 Odniósł wrażenie, że kobieta wyczarowała studnię... Obok studni stało srebrne wiadro, ozdobione pięknymi ornamentami i nieznanym mu pismem. Kiedy zajrzał w czarną głębię, poczuł, iż ogarnia go jednocześnie coraz większe pragnienie, ciekawość, respekt i strach. Nie byle jaka musiała to być studnia, jeśli wodę z niej nabierało się takim wiadrem.

-         Pij - Usłyszał miękki głos Odzianej w Biel.

„ Pij” powtórzyło echo w jego myślach. Przez chwilę walczył z tym, lecz nie udało mu się zwyciężyć. Powoli opuszczał wiadro w kierunku dna. Studnia musiała być głęboka, bardzo długo trwało nim dno czerpaka dotknęło tafli wody. Kiedy już się napił, kobieta odezwała się ponownie.

- Każde, nawet najdziksze pustkowie, nawet najokropniejsze miejsce, a najczęściej takie, które wydaje ci się być nic nie warte, Silàmillìen, kryje w sobie skarb, którego my, ludzie nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, dopóki go nie ujrzymy... Skarb, którego nie powinniśmy sobie wyobrażać. Te skarby, miejsca, nie należą do nas, nie są naszą własnością. Gdy raz ujrzy się jedno z takich miejsc, nie należy do niego powracać ani myślą, ani czynem, zresztą one potrafią się ukryć przed ludzkim okiem. Pamiętaj Silàmillìen, o tym, co ci powiem: ukryte skarby są i powinny pozostać ukrytymi skarbami. Wszystkiemu co istnieje, został nadany ściśle określony cel, w który nie należy ingerować. Nigdy nie rób nic wbrew przeznaczeniu...

Zrozumiał, że nigdy już nie powróci tutaj, jeśli nie będzie mu to pisane. Nie uda mu się odnaleźć tego miejsca, jeśli będzie próbował na siłę. Poczuł się dziwnie. Wcale nie było mu smutno, mimo, iż studnia urzekła go. Cieszył się. Zaczynał uczyć się tego miejsca, odgadywać jego malutkie tajemnice i rozumieć je. Odnajdywał w sobie nowego człowieka - jeszcze bezimiennego, lecz wszakże istniejącego w tym nowym świecie i współistniejącego z nim. Kim był?

 

ROZDZIAŁ  VI - Pościg i ucieczka

 

  Wsiadanie na konia nie sprawiało mu już takich trudności jak za pierwszym razem. Ręce bolały go nadal, lecz nie cierpiał z tego powodu jak na początku. Pani w Białej Szacie zawsze stąpała obok konia, nigdy nie zostając w tyle. Nie wiedział, jak to robi, ale nie wnikał w to, ponieważ czuł, że to jedna z tajemnic tego miejsca, jedna z tych, których nie był w stanie odgadnąć sam.

  Droga była długa. Góry nie przybliżały się wcale, a szare chmury pochłaniały błękitne niebo kawałek po kawałku... Nie wiedział dlaczego, lecz gdy tylko kobieta znikała mu, choćby na sekundę z pola widzenia, odczuwał niepokój. Podobnie działo się, gdy na dłużej przymknął oczy. Dlatego też starał się stale patrzeć na białą szatę... czuł się wtedy bezpiecznie. To było to, czego potrzebował - poczucie bezpieczeństwa. Wiedział bowiem, choć ona mu tego nie powiedziała, że ścigają ich, żeby go zabić. Nie znał przyczyny, jaka ich ku temu gnała, ale był tego pewien.

 

ON:

Chciało mu się spać. Niebo na zachodzie czerwieniło się w promieniach niewidocznego, przykrytego chmurami zachodzącego słońca. Nawet nie zauważył, że góry były znacznie bliżej niż rano. Głowa zaczynała mu ciążyć. Pewnym było to, że Kobieta w Szarym Okryciu i rany, jakie mu zadała, miały dużo wspólnego z pościgiem.  Poczuł jak powoli przechyla się w lewo. Ktoś go przytrzymał, nie pozwolił spaść. Poczuł lęk...

-         Jeszcze trochę, Silàmillìen, wytrzymaj jeszcze trochę.

Zasypiał. Bardzo chciał posłuchać, wytrzymać, lecz sen złapał go już w swoje sidła.

-         Jeszcze do zachodu... Do zachodu... Do zachodu...

Echo powtarzało te słowa.

Zachód. To było słowo, które przynosiło mu na myśl mnóstwo skojarzeń. Zachód - piękne, czerwone, wielkie słońce i różowe niebo dookoła, chmury spokojnie płynące po tymże niebie... Zachód - coś co nadchodziło stamtąd,  pędziło w jego kierunku, niosąc ze sobą zgubę, przerażenie, strach... Zachód - kiedy odchodzi ciepły dzień, a na górujący nad światem tron wstępuje noc - czarna, oziębła, oświetlona jedynie bladym światłem księżyca i nikłymi, odległymi iskrami gwiazd.

„Noc może być piękna, jeśli się jej tylko nie boisz”. Przypomniały mu się czyjeś słowa. Czyje? Była w jego życiu kobieta, dzięki której pokochał noc. Jej oczy, były jak wieczorne niebo - igrały w nich wesołe płomyki, gwiazdy. Matka.

Ale teraz jej nie było. Nie było jej od tak dawna. Poczuł się jak opuszczone dziecko. Znowu się bał. Strach był paraliżujący. Czuł też gwałtowny nawrót bólu. Zrobiło mu się czerwono przed oczami. „ Krew” pomyślał w panice „ krew... krew...”  ogarnęła go czarna rozpacz.

-         Otwórz oczy!

Otworzył oczy. Nie widział nic - promienie słońca przedarły się przez szary płaszcz chmur i świeciły mu prosto w twarz. Chciał podnieść rękę, aby ją przesłonić, ale nie mógł. Nie czuł ręki... NIE CZUŁ RĘKI! Ku jego uldze pojawił się przed nim cień. Ból był tak silny, a on tak pragnął pomocy, że nawet przez myśl mu nie przemknęło, że mógłby to być wróg. Jednak wokół cienia widniała złocisto-czerwona otoczka. Po chwili wyłoniła się z niego Pani w Białej Szacie.

-         Spokojnie, Silàmillìen. Wiem, boli cię.

-         Co się stało?

-         Nie powinieneś był zasypiać, ja nie powinnam pozwolić ci zasnąć. Nie teraz. Na razie nie ma czasu na odpoczynek. Są zbyt blisko. Musimy dostać się do Wąskiej Bramy, na ścieżce będziemy bezpieczniejsi, tam odpoczniesz. Czy wytrzymasz?

-         Dlaczego oni mnie szukają? - zapytał po krótkiej chwili milczenia.

W granatowych oczach kobiety dostrzegł zdumienie, niepewność i zakłopotanie. Na moment głęboko się zamyśliła - spojrzała w dal, przed siebie. Gdy w końcu się odezwała, jej odpowiedź wydała mu się całkowicie niedorzeczna, a zarazem oczywista.

-         Są źli...

Wiedział już teraz z całą pewnością, że coś przed nim ukrywa. Było to właśnie to, o czym już wiedział. To właśnie była przyczyna jej zakłopotania. O ile wcześniej udawało jej się nie denerwować go tą myślą, teraz była ona dla niego całkowicie oczywista i jasna. Lecz on wiedział, że ta tajemnica jest bardziej złożona i, ze wszystkiego dowie się, kiedy przyjdzie na to pora- ani za wcześnie, ani zbyt późno. Znał zaledwie maleńką część tego sekretu - był celem.

 

ONA:

Gdy niebo na zachodzie oblekło się czerwonym blaskiem, dostrzegła na jego twarzy grymas zmęczenia. Jedynie myśli zaprzątające jego głowę powstrzymywały go od zapadnięcia w głęboki sen. Ona wiedziała, że tutaj, kiedy Oni są blisko, sen nie jest Tym Kto Przynosi Zbawienie. Może raczej przynieść cierpienie i narazić ich na to, że zostaną szybciej odnalezieni. To były dwie rzeczy, których najbardziej się obawiała i do których nie chciała dopuścić. Nie mógł zasnąć, to opóźniłoby marsz - a postoje nie były bezpieczne.  Był jeszcze jeden powód, dla którego chciała jak najszybciej dostać się za góry - Woda ze Studni mogła zaspokoić jego głód i pragnienie, lecz nie na długo, nie na zawsze. Musieli się spieszyć.

Przechylił lekko głowę w lewo. Zastanawiała się, co mogłaby zrobić, żeby nie zasnął, nie mógł zasnąć. Tak niedaleko było do podnóża gór, gdyby tylko wytrzymał.

Na moment przystanęła, aby upewnić się, czy aby na pewno obrała dobry kierunek. Komuś innemu mogłoby się wydać, że w takim terenie nie sposób odnaleźć właściwą drogę - wszystko wygląda tak samo. Ale ona nie była kimś innym, dla niej każdy, nawet najmniejszy kamyk był rozpoznawalny. Nie miała wątpliwości, szli prosto w kierunku  Bramy Tanăa Anfàneîs. Było to jedyne, choć nie była tego pewna, bezpieczne miejsce w promieniu mili lub dwóch.

Wiedziała, że za chwilę zobaczy ją w oddali, jeśli wytęży odrobinę wzrok. Mężczyzna powoli osunął się na bok- przytrzymała go.

-         Jeszcze trochę Silàmillìen, jeszcze trochę, proszę cię, wytrzymaj.

Poczuła, że już jej nie słyszy. Widziała, jak po raz ostatni wysila mięśnie, aby utrzymać się w pozycji siedzącej na grzbiecie konia.

-         Wytrzymaj... jeszcze do zachodu - teraz prosiła już bardziej jakieś siły wyższe niż Jego. On już spał, a jego sen był silny nie chciał go wypuścić ze swych diabelskich sideł...

„Pójdziemy dalej, może wytrzyma... nie zatrzymywać się... nie zatrzymywać...!”

Szła tak jeszcze przez kilka staj, podtrzymując go delikatnie za ramię. Potem poczuła, jak po jego ciele przechodzi zimny dreszcz odrętwienia. Przez chwilę miotał się, jakby chcąc od czegoś uwolnić, potem nagle zesztywniał całkowicie. Wstrzymała konia i delikatnie ściągnęła z jego grzbietu zdrętwiałego mężczyznę. Nie potrafiła już zapanować nad strachem i złością.

-         Otwórz oczy... otwórz oczy! - krzyknęła roztrzęsiona.

Ku jej absolutnemu zdumieniu otworzył oczy. Nie poruszał się. Pochyliła się nad nim.

-         Spokojnie, Silàmillìen. Boli cię...- powiedziała po dłuższej chwili milczenia. Odpowiedź nastąpiła po jeszcze dłuższym momencie.

-         Tak. Co się stało?

-         Nie powinieneś był zasypiać. Nie teraz, są zbyt blisko. Musisz wytrzymać jeszcze trochę. Musimy dostać się do Wąskiej Bramy. Na ścieżce będziemy bezpieczniejsi.

Niestety, nie wiedziała tego na pewno. Jedyną rzeczą, której była pewna, było to, że na razie nie należy uprzedzać go, iż jest celem tego bezlitosnego pościgu. Potrzebował czasu i spokoju, żeby wyzdrowieć.

-         Dlaczego oni mnie szukają?

To pytanie całkowicie zbiło ją z tropu. Poczuła się tak, jakby czytał w jej myślach, a przecież tego nie potrafił. W takim razie - od jak dawna wiedział? Skąd? W jaki sposób się dowiedział? I, w końcu, co mu odpowiedzieć? Nie może go przecież denerwować...

-         Są źli...- odparła w zamyśleniu. Postanowiła jednak poczekać z odpowiedzią na to pytanie. Byle do Bramy... do ścieżki.

 

 

Stanęli przed Bramą Tanăa Anfàneîs.

 

ÒÏ

 

 

Kiedy Kobieta w Szarym Okryciu opuściła równinę Teitaàdashar i udała się za Ponure Granie do siedziby Cienia, zwanej Avghaas, a było to zaraz po tym, jak przybiła mężczyznę do ziemi, była zadowolona. Miała teraz zdać sprawę ze swoich poczynań, a uznała je za zadowalające. Wywiązała się bowiem ze swego zadania lepiej niż sama przypuszczała. Pokonała Thaesis-Maél jeszcze poza czasem. Zmusiła go, aby porzucił księgę, by potem zwrócić mu ją w momencie kiedy będzie gotowa. Musiała bowiem poczekać na noc bezchmurną i gwieździstą. Wtedy rozwarła wrota. Nie była tylko pewna czy nie widział Miasta w Porannej Mgle. Kiedy bowiem przybył przez wrota był nieprzytomny - to również niejako jej zasługa - nie było nikogo, kto przygotowałby go na szok jaki go spotkał. Było to z drugiej strony niebezpieczne - mógł mieć sen o mieście, mógł widzieć Mury... Jednak nie miało to teraz żadnego już znaczenia - z pewnością był już martwy. Jedyna nadzieja Dwunastu została zgładzona, a Thaesis-Maél rozpacza nad nim - zawiodła. Przybyła za późno by go ocalić. Obrzęd został dopełniony. Zrobiła bowiem wszystko według tego co zostało napisane w Księdze Króla. Czekała cierpliwie na idealną noc, potem otwarła Wrota. Wydobywszy z Lustrzanej Tafli dwa Jadowite Ostrza, przeklęła go (to już nadprogramowo, miała na to bowiem wielką ochotę) i przybiła nimi do wyschniętej, spustoszonej ziemi Neì Naěl.

Ziemię tę spustoszył lud, do którego ona należała - lud zza Ponurych Grani. Nie byli to ani ludzie, ani zwierzęta. Po prostu byli i byli okrutni. Wegetowali, skupieni wokół Avghaas, wokół siedziby pradawnych Królów, wokół Księgi Króla i czerpali zło spoza luster...

 

ROZDZIAŁ VII - Brama

 

  Koń ożywił się na widok wąskiego, ledwie dostrzegalnego przesmyku pomiędzy dwiema pionowymi ścianami skalnymi. Przesmyk był tak wąski, że jeździec musiał zsiąść z grzbietu zwierzęcia i iść za nim pieszo. Nic dziwnego, że kobieta nazwała to miejsce bezpiecznym - tylko ktoś, kto je dobrze znał był w stanie tu dotrzeć.

-         To jest właśnie Tanăa Anfàneîs - wyjaśniła, kiedy już wszyscy przeszli przez Bramę.

Mężczyzna wyglądał na wypoczętego. Ból w ramionach ustąpił niemalże całkowicie. Ponadto domyślał się, że tutaj zostaną wyjaśnione najważniejsze sprawy - a to była myśl bardzo pocieszająca i podnosząca na duchu.

-         Myślę, że powinniśmy pójść jeszcze milę tą ścieżką - odezwała się ponownie, zataczając ręką półokrąg i wskazując na wąską półkę skalną ciągnącą się nad przepaścią. Wyżej będzie bezpieczniej, tam odpoczniemy... nie jesteś już...- zawahała się -... zmęczony, tak jak wcześniej.

-         Faktycznie, pomimo tego dziwnego snu czuję się o wiele lepiej.

-         To dobry znak... możesz więc iść?

Kiwnął głową. Koń ruszył przed siebie nie czekając na nich. Nie wołała go ani ona, ani On. Po chwili zniknął z pola widzenia. Na ścieżce panowała cisza. Dopiero kiedy już przeszli kilkanaście metrów i dróżka zaczęła się powoli wznosić, spojrzał w dół. W przepaści, poniżej półki, płynął potok. Woda toczyła się bezgłośnie pośród kamieni. Dla mężczyzny nie było to przyjemne uczucie. Bo to przecież dziwne - patrzeć na strumień, a jednocześnie nie móc go słyszeć, zupełnie jak być głuchym. Sprawiało to, iż nie miał pewności, czy rzeczułka rzeczywiście tam płynie, czy też jest to tylko zgrabna iluzja... tak jak miasto... Po raz kolejny poczuł się niepewnie.

  „Mila to bardzo dużo” - pomyślał, kiedy ponownie spojrzał w dół, przebywszy jakąś staję. Kiedy dotarli do zakrętu, zza którego miał już nie widzieć równiny, obejrzał się za siebie. Ogarnęło go wielkie zdumienie. Spoglądał teraz z góry na równinę, którą wcześniej pokonywał. Teraz była jednak pokryta tysiącem szarych plamek. Daleko za nimi widniała jeszcze jedna plamka - niegdyś z pewnością zielona, teraz spowita szarą mgłą plama drzewa. Było to to samo drzewo, pod którym zbudził się niegdyś (ponieważ nie miał pojęcia jak dawno temu to było).

-         Więc już tu są - usłyszał zmartwiony głos - musimy pospieszyć do Stolicy, aby przekazać wieści Królowej. Czas najwyższy szykować armię.

Na słowo „królowa” wyobraził sobie pulchną kobietę w średnim wieku, o głowie spowitej rudymi lokami i zwieńczonej koroną ze złota, siedzącą na drewnianym tronie, zamyśloną i poważną...

 

***

Tak kończy się część pierwsza opowiadania. Druga część traktować będzie o Królowej i o Władcy Dwunastu. Nastąpi tam także wyjaśnienie najważniejszych kwestii części pierwszej.

OBJAŚNIENIA:

 

1. Silàmillìen, meteíe is nayen, nei nornh a thai ëmnyent...  tahtei arèşse oy sileí.. -      Panie, zmęczenie cię ogarnia, więc pozwól sobie odpocząć... sen przyniesie ukojenie...

 

2. Anhon Menelayen - odpowiednik Desiderius Dysmai („Upragniony Zmierzch Słońca i Gwiazd”), imię pana Falconleya.

 

3. Ghirnőm Isghaŕg - nazwa „naszego” świata.

 

4. Neě Nael - nazwa (pochodząca z rdzennego języka) krainy, w której Pan Falconley znalazł się w niewyjaśniony sposób.

 

5. Silàmillìen - w ten sposób zwracała się do Falconleya kobieta w Białej Szacie; znaczy tyle co zwrot „ panie”.

 

6. Ghôrnaan - imię kobiety w Szarym Okryciu

 

WYMOWA:

 

ţh - jak s/f

 ô -  długie o

 ă - „a” długie

 s - czytane jak „sz”

 à - akcentowane

 é - akcent na „e”

 ě - najczęściej po „l”, ale także po większości spółgłosek, czytane osobno

 í - „i” długie, czytane jak „j”, na końcu często jako „ji”

„h”:  w większości przypadków, nie akcentowane,  jest nieme

 ç- czytane jak „i”

 y - w zwrocie „yen cayorn” ( co znaczy tyle co „oczy”) czytane jak „j”

 î - w większości wyrazów po prostu akcentowane

***

Katarzyna Konopka

 

           Aluzjonistycznie:Mayerling”, przypadkowo

 

Na okrągłej ławeczce w wielkim supermarkecie leżał mały telefon komórkowy z zieloną oprawką. W jego gładkim ekraniku odbijały się twarze. Twarze ludzi, z których każdy miał wózek. Nie każdy go pchał, ale każdy przynajmniej szedł w pobliżu rozglądając się za towarem. „Wózek był częścią właściciela twarzy... Ale przecież te wózki są tylko na chwilę, czyż nie jest tak? W końcu, kiedy odpowiedni towar trafi do takiego wózka i ten zawiezie go do kasy, właściciel twarzy wpakuje towar do samochodu i odjedzie... A wózek? Zostanie odstawiony i wraz z nieskończonością sobowtórów będzie czekał na nowego właściciela twarzy. I w ten sposób dwie części – właściciel twarzy i wózek – zostaną rozdzielone. Ale nie mogą być dwie części tak samo ważne w tym wypadku. Właściciel twarzy jest kawałkiem wózka, czy wózek jest kawałkiem właściciela twarzy (powszechnie nazywanego konsumentem lub człowiekiem)?

- Skończ to bujanie w obłokach i weź się do  roboty! – upomniał szorstko Słonik Tadziuś a jego sprytaśne oblicze tym razem przybrało rysy dyrektora wydziału ochrony. – I ochroniarz Krystian chciał czy nie chciał, musiał „wziąć się do roboty”. Przecież najważniejszą cechą był rozsądek – więc trzeba było go zachować– a dlaczego? –bo ochroniarz Krystian był częścią Słonika Tadziusia, którego pełne imię brzmiało: Rozsądny Słonik Tadziuś w Czerwonych Skarpetkach...

... Trzeci raz! Trzeci raz ją widziałem w tym tygodniu! To nie był zwykły przypadek. O nie! To nie jest taka      sobie zwykła sprawa... Już wiem wszystko: to prze-zna-cze-nie! Tadziusiu: przeznaczenie!

-         Twoja mama nie lubi osób w wieku dwudziestu jeden lat. Z resztą ty jesteś całe dwa lata od niej starszy. Twoja mama nie lubi też rudych włosów...- przypomniał Słonik Tadziuś i mówił dalej...

„... Wszystko jest przypadkiem i wszystko jest sprawą. Tylko przypadkiem i tylko sprawą: czyli sprawą przypadkową i tylko przypadkową sprawą. I niczym mniej ani niczym więcej zapewne. Niczym.

To, że Słonik Tadziuś mieszka w oczach Krystiana też jest przypadkiem. Ktoś kocha... I co z tego? Co z tego, że ktoś kocha kogoś i co z tego, że nagle ktoś przestaje kochać kogoś? Nic. Nic, bo stary, złoty pierścionek i tak nie zardzewieje a okna dalej będą rytmicznie skrzypiały podczas wiatru. Życie jest sprawą.- Trudną, czy łatwą? – Żadną albo różną. Do załatwienia w każdym razie. –A powody, dla których ktoś przestaje kochać kogoś? – Te powody są czasem dziwne. Tak bardzo dziwne jak dziwne jest niebo – a niebo i tak jest sprawą. Aż sprawą. I tylko sprawą...”

*

 Ulica pełna sklepów; warzywniaków i wielobranżowców. Jest kilka domów mieszkalnych (jedne całkiem nowe a drugie mające u swoich stóp dywany żółtego tynku), jest skrzyżowanie ze światłami i apteka. A między nimi pędzące samochody: kilka, czasem więcej – mijają się w biegu. I nawet jeśli jakiś czerwony samochód spotkałby inny czerwony samochód to i tak spotkałby go tylko przelotnie. Bo spotkanie jest tak samo sprawą, jak sprawą jest czerwony samochód. A sprawami rządzą przypadki...

   Ulica tętni życiem. A życie tętni pośpiechem i hałasem i pośpiechem. Jednak na ulicy jest jedno miejsce gdzie czas i pośpiech toną odurzone zapachem ciastek: cukiernia „Mayerling”.

*

- Pojść? – zapytał Słonika Tadziusia.

- Pójść  -  odpowiedział Słonik Tadziuś w Czerwonych Skarpetkach.

I poszli...

*

...Teraz na ulicy nie ma już warzywniaków – są tylko wielobranżowce. Dywany żółtego tynku zastąpiono metalowym chodnikiem. Nie ma już apteki, ale jest „Mayerling”...

... Już od wejścia, od momentu uchylenia drzwi uderza ciepło i zapach ciastek. Po jasnej matowej podłodze z dużych płytek o kształcie podobnym do rombów ślizga się światło pochodzące z okna umieszczonego w dachu. Świetlisty, biały sufit łamie kontrast ze zmysłowym współbrzmieniem łącząc się z biało-zieloną ścianą w pionowe paski. Kolory poukładane są na przemian – jeden pasek biały – następny zielony. Jednak nie jest to zwykła zieleń – ów kolor przypomina połączenie wiosennej, świerkowej igły z soczystym brązem, co daje świeżą, choć nieco zgniłą barwę – niektórzy mówią, iż jest to kolor sukcesu: słodko – kwaśny z aromatem alkoholu.

Stoliki umieszczono w rozsypce. Ich kształty mają coś wspólnego z barokową dekoracją schodów. Dębowe drewno pokryte jest lakierem. Dodaje on uroku sztucznym różom umieszczonym w sąsiedztwie serwetek – pozwala im się przeglądać – jak w lustrze. Serwetki są smukłymi statkami o białych, czystych żaglach – czystych tak długo, aż czekoladowy sztorm nie zechce odebrać im koloru niewinności. Czekoladowy sztorm pochodzi najczęściej od posiadaczy mlecznych zębów.

Oprócz stolików z różami jest w „Mayerling” jeszcze tradycja i wystawa arcydzieł cukierniczych. Sztukę tę chroni się co najmniej tak dobrze jak niektóre dzieła z paryskiego Luwru – te są trzymane za szybą w odpowiedniej, stałej temperaturze. A „Mayerling” kusi tajemniczo – i skusiłaby zapewne usta samego da Vinci – jednak on mieszka w Luwrze, a „Mayerling” na ulicy.

To właśnie tu jest ten jeden, jedyny na całym świecie dębowy stolik zajmujący miejsce w kącie, pod ścianą. Jest tym jednym jedynym stolikiem ze względu na to, iż w całej cukierni wyłącznie on posiada tylko dwa krzesła. Ponadto tuż za nim, z paskowanej ściany patrzą na cukiernię z dwóch osobnych ramek kobieta i mężczyzna – obydwoje w barokowych strojach. Zdają się strzec tradycji „Mayerling” i siebie nawzajem. Spojrzenia są ciepłe, ale zachowują odpowiedni dystans. Państwo z portretów w kolorze „sepia” nie lubią, kiedy w „Mayerling” tłucze się szkło, a jeśli tak się dzieje ich spojrzenia zdają się krzyczeć: „szkło z rozbitej zastawy kruszy tradycję!” Może więc dzięki portretom w kolorze „sepia” przy niezwykłym, dębowym stoliku nigdy nic nie rozbito i nie upuszczono nawet łyżeczki?

*

5 lipca o 17.00 w cukierni „Mayerling” pojawiła się starsza kobieta. Rude, gęste, choć bardzo zniszczone włosy opadały spokojnie do ramion. Zielone oczy rzuciły przelotne spojrzenie pomiędzy stolikami: jakiś mężczyzna czytał gazetę, kilka osób rozmawiało beztrosko, a za oknami „Mayerling” w pobliżu pędzących bez wytchnienia samochodów leżała  na chodniku stara karoseria – pozostałość po czerwonym samochodzie.

Młoda dziewczyna stojąca za blatem oznajmiła donośnym półgłosem: „Ruda przylazła”, po czym jedna z jej koleżanek podeszła do stolika pod ścianą:

- Co podać?

- Ciastko Wiedeńskie.

- To wszystko? – upewniła się, a po chwili Ciastko Wiedeńskie egzystowało na stoliku pod portretami w kolorze „sepia”.

Ciastko egzystowało, a koleżanki zza blatu „wymieniały poglądy” na temat czarnego stroju kobiety: czarnej, długiej spódnicy, butów na szpilkach i ciemnego gorsetu z długimi rękawami.

Kobieta rozmyślała na temat wszystkiego.

„Nic nie jest przypadkiem. Życia nie można załatwić, jak sprawę. Być może pierścionek nigdy nie straci złotego połysku, ale serce zardzewieje, a wiatr nie zechce dłużej skrzypieć oknami. Niebo wcale nie wydaje się dziwne. Za to jest powodem, dla którego ktoś nie przestaje tęsknić za kimś. Tylko powody, dla których ktoś przestaje kochać kogoś pozostaną niezmienione – jak „Mayerling”.

Wiedeńskie ciastka smakują słodko...

***

(kliknij by wrócić do serwisu kulturalnego)

I Strona główna I Wiadomości I Kultura I Sport I Pogoda I Turystyka I Narty I Kościół I

I Radio Alex