I Strona główna I Wiadomości I Kultura I Sport I Pogoda I Turystyka I Narty I Kościół I

I Radio Alex I Głos Ameryki I Z peryskopu... I DH Zakopane I Telefony I Apteki I

I Reklama I Ogłoszenia I Muzyka I Video I Galeria I Archiwum I O Watrze I
Kiedy firn pokryje ziemię...

(17.04.2005) Wojciech Szatkowski: "Kiedy firn pokryje ziemię... Marzeniem każdego narciarza jest jak wiadomo, firn, legendarny śnieg wiosenny, częściej opisywany w kurierkach niż oglądany w nieskazitelnej swej formie w Tatrach. Słońce musi go wysmażyć, a mróz zamrozić – na przemian przez parę dni jednolitej pogody. Firn jeśli się jednak trafi, pozwala na wszelką brawurę, ewolucje, lekceważenie stromizn i lawin, zarówno przy podejściu, jak i przy zjeździe. Jednak trzeba pamiętać, że pod wieczór lub w chmurny dzień firn zmienia się w szreń (W.G. Tippenhauer, S. Zieliński, W stronę Pysznej). Gdy wiosna zakwita w górach tysiącami kwitnących krokusów, dzień staje się dłuższy, a słońce ogrzewa śnieżne zbocza, serce narciarza smaruje się miodem. Nadchodzi bowiem czas, kiedy firn pokrywa ziemię. To najlepszy śnieg wiosenny, marzenie wyrypiarzy, największy sojusznik łydek turysty, pozwalający w zjeździe i podejściu na odrobinę szaleństwa (a niektórzy, chyba słusznie, mówią, że życie bez odrobiny szaleństwa smakuje jak ciepła coca cola, czyli do kitu). Tego roku w Dolinie Chochołowskiej spotkaliśmy się z panem F. oko w oko. Piszę my, gdyż było nas trzech: ja, Adam Brzoza i Maciek Bielawski. 6 kwietnia przygotowywaliśmy trasę zawodów im. Oppenheima. Po zjeździe z Rakonia zatrzymaliśmy się na popas na zakręcie nartostrady w Dolinie Wyżniej Chochołowskiej. Kanapki, herbata i fanta nastrajały nas dobrze, ale pogoda nie bardzo. Zaczął padać deszcz. Ale cóż, zakładamy foki, Adam zarzuca snowboard na plecy i dalejże w górę. Las Chotarza szumiał tak jak niegdyś las w legendarnej Pysznej, ulubionej dolinie Józia Oppenheima. Nastrój wiosny, przyjemnych wspomnień i wspólnego zamierzenia się udziela, idzie się świetnie. Rano wypatrzyliśmy ze schroniska żleb, którym chcemy zjechać z Czerwonego Wierchu. Jeszcze tylko przejście przez Jarząbczy Potok. Szczerze powiedziawszy to myślałem, że któryś z chłopaków zrobi mi radochę i skąpie się w potoku, po załamaniu się mostu śnieżnego, ale most okazał się bardzo trwały... Aparat miałem w każdym razie przez cały czas gotowy... Podchodzimy do Skalistej Ulicy i zakosami mozolnie wspinamy się w górę. Przy którymś z zakosów zauważyłem, że foka na lewej narcie mi się odkleja (to było już 2 nasze długie podejście tego dnia i pewnie „miała dość”). Wreszcie odkleiła się całkowicie i dalszą część „naszego żlebu” pokonuję „z buta”. Maciek twardo idzie w górę na nartach, aż wreszcie foka odkleja się i jemu i leci w dół... ze 100 metrów. Śmiejemy się, bo szkoda, że nie dał nam czasu na ustawienie aparatów, byłby niezły film. Teraz wszyscy idziemy na butach, po lewej stronie żlebu po zamarzniętych jeszcze o tej porze roku trawkach. Stwierdzamy zgodnie, że „nasz żleb” jakoś jest płaski i nazywamy go „Ośla Łączka 7”. Liczę, że ta nazwa może kiedyś przyjmie się w onomastyce Tatr Zachodnich. Osiągamy wreszcie szeroką trawiastą grań Czerwonego Wierchu. I czeka na nas niespodzianka. „Ośla Łączka 7” wcale nie jest taka płaska, jak wyglądała z dołu, ma z 35 stopni nachylenia i wygląda z góry wcale, wcale... Wykonujemy zdjęcia, a z Wołowca spada niemała gruntowa lawina. Zaczynamy zjazd, pierwszy rusza Adam, którego deska wycina w zboczu ostre zakręty, a przy każdym ze skrętów wyrzuca wesołą strugę firnu w powietrze. Potem ruszam ja, mogę tylko powiedzieć, że był to mój zjazd sezonu. Jakże łatwo było wykonać każdy skręt i spadać w dół wężowym śladem... Potem jedzie Maciek, który jeszcze raz pokazuje, jakiego postępu dokonał w jeździe. Jedzie pewnie, miarowo i w rytmie wykonując długie skręty w „Oślej Łączce 7”. Śmiechy, przybijamy „piątkę” i dalejże w Jarząbczą. Długie skręty na pełnym gazie wychodzą idealnie, żegnamy się z „Oślą Łączką 7”, wykonujemy ostatnie filmy i zdjęcia. Było fajnie. Jeszcze czeka nas zjazd Chotarzem, między pięknymi świerkami, które dużo mogłyby powiedzieć... Jedzie się fantastycznie, a ciepły wiatr rozleniwia jakoś tego dnia z coraz większą siła. Wpadamy na Polanę Chochołowską, a tam czekają nas krokusy. Firnu nikt nie ogląda bez słońca, lazuru i kwitnących wśród śniegu krokusów... Krokus nie lubi samotności. Wystrzela z ziemi tysiącami drobnych kielichów, bladoliliowych od spodu, wyzłacanych w środku. Mróz krokusom nie szkodzi, śnieg ich nie zabija. Jeśli dzień bez słońca, krokusy ledwie nos wyściubiają spod śniegu. Gdy słońce przygrzeje – rozchylają kielichy i wtedy tak pięknie, że człowiekowi nogi wrastają w ziemię. „Krokusy...” – powtarzasz sam do siebie, gapisz się jak urzeczony i nie masz siły ruszyć w dalszą drogę (W.G. Tippenhauer, S. Zieliński, W stronę Pysznej). To prawda. Długo wpatrujemy się w krokusy i jakoś tak dziwnie piękne o tej porze dnia Tatry Zachodnie. Nie chce się wracać do schroniska w taki dzień, ale idziemy doń zmęczeni, szczęśliwi i połączeni nicią górskiej przyjaźni i wspomnień, których już nikt nam nie odbierze. I tylko radość mąci fakt, że Wielki Polak, który tak ukochał te góry i górali, Polskę i Polaków i wszystkich ludzi, minął się już na tym świecie. Ale Duch i Jego nauka pozostały. Idąc do schroniska w ciszy odmawiam za spokój duszy Jana Pawła II dziesiątkę różańca. Dolina Jarząbcza była Jego ulubioną. On wspiął się już na tę perć najhonorniejszą, najwyższą i z góry Patrzy na nas. Dzień powoli się kończy, a nasza trójka udaje się na zasłużony odpoczynek. Do następnych firnów!".

Foto-relacja (zdjęcia Wojciech Szatkowski):

 

I Strona główna I Wiadomości I Kultura I Sport I Pogoda I Turystyka I Narty I Kościół I

I Radio Alex I Głos Ameryki I Z peryskopu... I DH Zakopane I Telefony I Apteki I

I Reklama I Ogłoszenia I Muzyka I Video I Galeria I Archiwum I O Watrze I