| 
       
      "Beskidzki 
      jastrząb" - Józef Przybyła. 
      
      
       Kolejnym miejscem, które odwiedzamy w związku z historią polskich skoków 
      są Buczkowice. To niewielka miejscowość położona na drodze do Szczyrku. Tu 
      mieszka bohater niniejszego tekstu - Józef Przybyła. Wyruszyłem z 
      Zakopanego, by odtworzyć historię tego jednego z najlepszych skoczków 
      świata połowy lat 60. Przy ulicy Ogrodniczej w Buczkowicach przechadzał 
      się szczupły pan w okularach. Pytam: - Gdzie mieszka Józef Przybyła? 
      Odpowiada: - Tutaj. To ja. Trafiłem więc do celu. 
      W krajowej prasie sportowej nazywano go w latach 60. "beskidzkim 
      jastrzębiem", gdyż pochodził z Beskidów. Skakał pięknie i daleko. Był 
      zawodnikiem odważnych - klasycznym fighterem - jak mówi się o tego typu 
      skoczkach. Koledzy z kadry nazywali go "Justkiem". W latach 60., tak jak 
      obecnie Adam Małysz, odnosił spektakularne sukcesy na skoczniach całego 
      świata. Bił rekordy skoczni: "Bergisel" w Innsbrucku, Bischofshofen, a w 
      kraju Wielkiej Krokwi, skoczni w Szczyrku, Wiśle-Malince i wielu innych. 
      Jego sukcesy przypominały obecne wyczyny Adama Małysza. Józef Przybyła 
      jadąc na Zimowe Igrzyska do Innsbrucku (1964) był w gronie zdecydowanych 
      faworytów. Należał bowiem do "piątki" najlepszych skoczków świata. 
      
      *** 
      
      
       Urodził się 29 stycznia 1945 r. Ojciec Józefa Przybyły pochodził z Brennej 
      i jeździł już w okresie przedwojennym na nartach. Natomiast starszy brat 
      Józefa, Władysław Przybyła, skakał na nartach i on właśnie wciągnął "Justka" 
      do sportu. - Brat nauczył mnie skakać i jeździć na nartach - wspomina pan 
      Józef. Jeździłem na "zjazdówkach" w LKS Bystra. Mój klub miał w tych 
      czasach wielu zjazdowców. W Bystrej, gdzie się wychowywał, w połowie lat 
      50. powstał klub narciarski, wybudowano skocznię. Młodzież garnęła się 
      wtedy do sportu. Na skoczni w Bystrej zaczynał swoją karierę sportową. 
      Była to tzw. skocznia na "Kozoku" (od Koziej Górki). Otwierał ją Antoni 
      Wieczorek - skoczył wtedy 24,5 m. Wieczorek był wtedy najlepszym 
      narciarzem z Beskidów, który potrafił wygrać z zakopiańczykami, a nawet z 
      samym "Dziadkiem" Marusarzem. W jego ślady poszedł Józef Przybyła i 
      osiągnął jeszcze lepsze wyniki. Pierwszy skok oddał w wieku 11, może 12 
      lat, na drewnianych jesionowych deskach. Było to w roku 1956. Jego 
      pierwszym trenerem był Stefan Nikiel. - To był dobry trener. On miał 
      "nosa" do sportowców - mówi Józef Przybyła. Wychował wielu dobrych 
      zawodników. Kariera "Justka" zaczęła się spokojnie, bez spektakularnych 
      sukcesów. Nie zdobył nawet tytułu mistrza Polski w kategorii juniorów. W 
      1962 r. należał już jednak do czołówki klubowych skoczków i oglądał FIS w 
      Zakopanem. Trener Nikiel wziął wówczas swoich najlepszych wychowanków, w 
      tym i "Justka", by oglądnęli te Mistrzostwa Świata. - Powiedział nam, że 
      powolutku musimy się "przymierzyć" do skakania na Wielkiej Krokwi - 
      wspomina pan Józef. Na niej odbył się główny konkurs MŚ 1962 r. Wielka 
      Krokiew zrobiła na młodym "Justku" ogromne wrażenie. Powiedział trenerowi, 
      że chyba nigdy nie skoczy na tak wielkiej skoczni. Nie dotrzymał jednak 
      słowa. Po latach - twierdził, że lubił właśnie duże obiekty i długie loty. 
      W rok później "wskoczył" do kadry narodowej. Jak to się stało? Przyjechał 
      z trenerem Nikielem do Zakopanego i z kolegami obserwował trening 
      seniorów. Wtedy padła propozycja: 
       
      - Co chłopcy, idziecie na górę skoczyć? No to idziemy. Poszliśmy w 
      trójkę...Z dołu jeszcze tak groźnie to nie wyglądało, ale tam na 
      górze...Co było robić, słowo się rzekło, poszliśmy na rozbieg, wyżej niż 
      skakali seniorzy, po to żeby, jak to się mówi, "bulę" przeskoczyć. 
      Pierwszy pojechał Wirgiliusz Hula, potem Janica, ja byłem trzeci w 
      kolejce. Zobaczyłem jak dojechali, skoczyli, no i nie upadli. Więc 
      spróbowałem. Cały czas myślałem, żeby dojechać do progu i zdążyć się 
      odbić. Udało się - skoczyłem. Ucieszony byłem, ale jeszcze na dole nogi mi 
      się telepały. A tu mi powiadają - aleś skok odwalił - 86 metrów! 
      Podbudowany udanym początkiem, chwilę odpocząłem, dokręciłem w wiązaniach 
      dwa obroty i dawaj znowu na górę. Poszedłem znów na ten wyższy rozbieg. W 
      tamtych czasach nie wchodziło się na belkę, a wjeżdżało we wcześniej 
      zrobione ślady. Skoczyłem. Jak mnie zaczęło nieść w powietrzu, to zdawało 
      mi się, że już nie spadnę na ziemię. Po wylądowaniu przybiegł do mnie 
      trener i woła: - Justek, skoczyłeś blisko setkę - 99 metrów! W niedzielę 
      wystartujesz w zawodach . 
       
      Wtedy też zainteresował się nim ówczesny trener polskich skoczków - mgr 
      Mieczysław Kozdruń i "Justek" znalazł się w kadrze narodowej. Miał niecałe 
      19 lat. Należeli do niej: Władysław Tajner, Antoni Łaciak, Antoni 
      Wieczorek, Piotr Wala, Gustaw Bujok, Andrzej Sztolf, Ryszard Witke, Józef 
      i Andrzej Kocjanowie, Jan Pezda i Stefan oraz Józef Przybyłowie. - Bardzo 
      mocna grupa - mówi krótko pan Józef. 
      Jeśli chodzi o sprzęt, to skakał najpierw na nartach metalowych "Kästla", 
      które kupił od kolegi z kadry - Piotra Wali. Potem na "Poppach", 
      wyśmienitych skokówkach produkcji NRD. - To były najlepsze narty skokowe w 
      tym okresie na świecie. Skakali na nich Czesi, zawodnicy ZSRR i my. Buty 
      mieliśmy produkcji krajowej, z Krosna. Były to buty bardzo wysokiej 
      jakości. Na naszych butach skakało bardzo dużo dobrych zawodników - 
      wspomina. Skakaliśmy w wełnianych fińskich swetrach z wcięciem. Spodnie 
      szyli nam z polskiego elastiku. Między innymi Hoły w Zakopanem. Dopiero po 
      Zimowych Igrzyskach w Grenoble w NRD wprowadzono kombinezony elastyczne. 
      Potrafił powalczyć z Recknaglem... 
      Przybyła został zgłoszony w 1963 r. do turnieju skoków Memoriału im. 
      Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny. Odbył się one na Wielkiej Krokwi. 
      Wtedy też walczył, jak równy z równym, z najlepszym skoczkiem świata 
      tamtego okresu - Helmutem Recknaglem. Stoczył z nim na Krokwi pasjonujący 
      pojedynek, który zelektryzował kibiców. Wszyscy cieszyli się z tego, że 
      wreszcie znalazł się w kraju "kozak", który potrafi powalczyć z Recknaglem. 
       
      
       11 marca 1963 r., na Wielkiej Krokwi w Zakopanem odbył się konkurs skoków 
      w ramach Memoriału im. Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny. Do 
      Zakopanego zjechał opromieniony sławą jeden z najlepszych skoczków 
      wszechczasów, mistrz świata i mistrz olimpijski Helmut Recknagel, co 
      wystarczyło by u stóp skoczni zebrało się kilkadziesiąt tysięcy widzów. 
      Niestety, skokom naszych zawodników towarzyszył jęk zawodu. Wreszcie u 
      góry na rozbiegu pozostało już tylko dwóch skoczków: Recknagel i Józef 
      Przybyła. Sławny Recknagel "odpalił" najdłuższy skok - 91,5 m. Sytuacja 
      wyglądała dla naszych reprezentantów beznadziejnie. Aż tu nagle prawdziwa 
      bomba. Józek po potężnym wybiciu skacze w przepięknym stylu 90,5 m. Ludzi 
      ogarnął szał radości... Konkurs odbywał się w trzech seriach. Dwie 
      następne kolejki toczyły się pod znakiem fantastycznego pojedynku dwóch 
      tylko skoczków, pojedynku, który zelektryzował wszystkich widzów. W 
      drugiej serii skoków Recknagel wyciąga 87 m, ale Przybyła ląduje na 86,5 
      m. Ostatnia kolejka jest niesłychanie denerwująca. Recknagel wie, że nie 
      ma zbyt dużej przewagi nad nieznanym mu juniorem... Mistrz długo 
      koncentruje się przed skokiem, wreszcie po błyskawicznym rozbiegu wybija 
      się i ląduje na 90 m... Józek postawił wszystko na jedną kartę, a gdy 
      wylądował na 91 m widzów ogarnął szał radości . 
       
      Recknagel wygrał z notą 231,2 pkt, ale Przybyła stracił doń zaledwie 3,2 
      pkt. Okazało się, że i z Recknaglem można powalczyć - wspomina tamte 
      chwile po latach pan Józef.  
      "Polski morderca rekordów" - Turniej Czterech Skoczni - 1963/64 
      Pierwszym bardzo udanym startem Józefa Przybyły był udział w Konkursie 
      Czterech Skoczni. Jak zwykle rozgrywano go na czterech skoczniach: w 
      Oberstdorfie i Garmisch-Partenkirchen w Niemczech i Innsbrucku i 
      Bischofshofen w Austrii, na przełomie stycznia i grudnia; tym razem 
      1963/64 roku. O Przybyle pisano wtedy w atmosferze sportowej sensacji "polnische 
      rekordmörder" - czyli "polski morderca rekordów" lub "polnische Weitjäger", 
      gdyż pobił rekordy skoczni: "Bergisel" w Innsbrucku i Bischofshofen. Dawny 
      rekord skoczni "Bergisel" z 91 m przesunął do 95,5 m oraz skoczni w 
      Bischofshofen - z 97,5 na 100 metrów. Skakał pięknie stylowo, a zwłaszcza 
      bardzo daleko. Dziewiętnastoletni Polak potrafił wygrać z najlepszymi 
      skoczkami świata - Finami Kankonnenem, Immonenem, skoczkami ZSRR - Cakadze, 
      Iwannikowem, Kowalenką, Norwegami - Wirkolą i Yggesethem. Józef Przybyła 
      wspomina:  
       
      Nie znałem tych skoczni. Na Konkurs Czterech Skoczni jechałem przecież po 
      raz pierwszy. Zaczęło się od treningu w Oberstdorfie, gdzie oddawałem 
      bardzo długie skoki. Byłem tam szósty. Wygrał Yggeseth, przed Immonenem, 
      Kowalenką, Bolkartem. Trener Kozdruń był bardzo zadowolony. W Ga-Pa na 
      pierwszym treningu skoczyłem jeden z najdłuższych skoków. Wokół mnie 
      mówiono: - Polen, Polen, a ostatecznie w Ga-Pa byłem trzeci. Wygrał 
      Kankkonen przed swym rodakiem Halonenem. Ja byłem za tymi wspaniałymi 
      fińskimi narciarzami. W Innsbrucku bardzo "spasowała" mi skocznia 
      olimpijska "Bergisel". Zresztą, gdy się dobrze skacze, to na każdej 
      skoczni. W konkursie przeskoczyłem skocznię ustanawiając jej nowy rekord - 
      95,5 m,. W drugiej serii miałem 86 m i ponownie byłem trzeci, za 
      Kankonnenen i zawodnikiem ZSRR - Iwannikowem. Po trzech konkursach 
      zajmowałem drugie miejsce. Do znakomitego Fina - Veikko Kankkonena 
      brakowało mi zaledwie 1,5 punktu! 
       
      Zanosiło się na to, że młody polski skoczek będzie zwycięzcą tego 
      turnieju, gdyż z konkursu na konkurs skakał coraz lepiej. Wszystko miało 
      się rozstrzygnąć podczas skoków w Bischofshofen. Zaczęły się one dla 
      Przybyły wspaniale. 
       
      W pierwszym skoku skoczyłem rekord skoczni - 100 m i objąłem wtedy 
      prowadzenie w generalnej klasyfikacji Turnieju Czterech Skoczni. Dostałem 
      wtedy już na zeskoku, specjalną odznakę "stumetrowca", gdyż jako pierwszy 
      w historii skoczek skoczyłem na tej skoczni "setkę". Turniej był więc do 
      wygrania. Drugi skok zakończył się moim upadkiem. Nie wiem co się stało. 
      Padłem jak skoszony. Prawdopodobnie najechałem na kamień lub jakąś 
      przeszkodę, gdyż śnieg na skocznię w Bischofshofen był przywożony 
      ciężarówkami z gór. Sędziowie za upadek odjęli mi 30 punktów. W całym 
      konkursie wygrał Fin Kankkonen. Ja byłem siódmy . 
       
      
       W Konkursie Czterech Skoczni startował siedem razy. W 1965 r. zajął 
      wysokie 5 miejsce, w 1967 r. był 9. Rywalizacja była bardzo zażarta. 
      Obecnie startuje po czterech zawodników z każdego kraju. W latach 60. nie 
      było eliminacji i startowało po 10 - 12 Finów i Norwegów, nie licząc 
      zawodników z innych krajów. Przybyła walczył, jak równy z równym, z 
      najlepszymi: Finami Kankkonenem, Immonenem, Norwegami Brandzeagiem, 
      Wirkolą, Niemcami Recknaglem, Neuendorfem, skoczkami ZSRR: Cakadze, 
      Kamieńskim, Skworcowem i Iwannikowem. Zająć miejsce w tak równej "piątce" 
      było niezwykle trudno, ale Przybyła to potrafił.  
      Innsbruck (1964) - dziewiąty skoczek świata 
      Przed otwarciem Zimowych Igrzysk olimpijskich w Innsbrucku najlepsi 
      dziennikarze sportowi z całego świata, zastanawiali się: kto zwycięży na 
      austriackich skoczniach? Stawiano na najlepszą "piątkę" Turnieju Czterech 
      Skoczni: Veikko Kankkonena z Finlandii, Norwega Yggesetha, Baldura Preimla 
      z Austrii, Immonena z Finlandii, Kowalenkę z ZSRR i Przybyłę. Znawcy 
      zauważali także wzrost formy Recknagla, który na skoczni w Bischofshofen 
      miał jeden z najdłuższych skoków . Przybyła do Innsbrucka jechał więc jako 
      jeden z faworytów. Obok niego koledzy z reprezentacji Polski: Antoni 
      Łaciak, Piotr Wala, Ryszard Witke, Andrzej Sztolf i Gustaw Bujok. Tak więc 
      w Austrii miało reprezentować barwy naszego kraju sześciu skoczków 
      narciarskich . 
      29 stycznia 1964 r., w dniu otwarcia IX Zimowych Igrzysk olimpijskich 
      Józef Przybyła skończył 19 lat. - Skakałem wtedy bardzo dobrze, gdyby mi 
      ktoś powiedział przed Innsbruckiem, że nie zdobędę medalu olimpijskiego, 
      to byłbym zdziwiony - wspomina. A jednak nie udało się. Zaczął olimpiadę 
      pechowo. Na średniej skoczni w Seefeld złamał podczas treningu nartę.  
       
      Wyniki olimpijskiego konkursu skoków - ZIO w Innsbrucku (1964) - konkurs 
      na skoczni K 70 (tzw. "średnia skocznia") 
       
       
      Miejsce, imię i nazwisko skoczka Pochodzenie - kraj Skoki - nota łączna 
      1. Veikko Konkkonen Finlandia 77, 80,79 m (229, 9 pkt) 
      2. Toralf Engan Norwegia 79, 78,5, 79 m (226, 3 pkt) 
      3. Torgeir Brandtzaeg Norwegia 73, 79, 78 m (222,9 pkt) 
      4. Josef Matous Czechosłowacja 80,5, 77, 76,5 m (218, 2 pkt) 
      5. Dieter Neuendorf DDR 78,5, 77, 75 m (214, 7 pkt) 
      6. Helmut Recknagel DDR 75, 77, 75,5 m (210,4 pkt) 
      18. Przybyła Józef POLSKA 78, 74, 73 m (203,2 pkt) 
      34. Łaciak Antoni POLSKA 72,5, 74, 71 m (194,3 pkt) 
      22. Wala Piotr POLSKA 74, 75, 74 m (201,0 pkt) 
      45. Ryszard Witke POLSKA 67, 73,5 i 72 m (186,1 pkt)  
       
      Na skoczni średniej w Seefeld tryumfował młody Fin - Veikko Kankkonen, 
      zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni, przed Norwegiem Enganem i kolejnym 
      reprezentantem "kraju fiordów" - Torgeirem Brandtzeagiem. Przybyła był 18, 
      a pozostali Polacy: Wala i Witke na 22 i 45 pozycji. 
       
      Józef Przybyła wspomina: 
       
      Podczas treningu skoczyłem i wylądowałem, ale narta mi "uciekła" , wypięła 
      się, w pędzie uderzyła w bandę i złamała się. A miałem tylko jedne narty 
      wyczynowe. Rezerwowe narty polskie były gorszej jakości i źle mi się na 
      nich skakało. Nie "trzymały powietrza". Zadzwoniłem więc do Polski, by mi 
      przywieźli nowe "Poppy". Pożyczył mi je kolega z kadry - Stefan Przybyła. 
      Dostarczono je do Innsbrucka na dzień przed konkursem! Tak, że nie 
      zdążyłem na nich poskakać. Na średniej skoczni byłem 18, chociaż pierwszy 
      skok miałem bardzo udany i długo prowadziłem. Liczyłem na konkurs na dużej 
      skoczni. Po pierwszej serii byłem czwarty. W drugiej byłem szósty. Miał 
      więc zadecydować trzeci skok, bo wtedy na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich 
      oddawało się trzy skoki. Warunki się pogorszyły i ten ostatni, trzeci 
      skok, miałem najgorszy z wszystkich. Wiał föhn - odpowiednik naszego 
      halnego, było ciepło i ostatecznie zająłem dziewiąte miejsce. Czułem 
      niedosyt, bo dla mnie to nie był z pewnością wynik, na jaki było mnie 
      stać. W miesiąc po Innsbrucku był "rewanż" na skoczni w Holmenkollen i tam 
      byłem czwarty. To było potwierdzenie, że jestem bardzo mocny . 
       
      Wyniki olimpijskiego konkursu skoków - ZIO w Innsbrucku (1964) - konkurs 
      na skoczni K 90 (tzw. "duża skocznia") 
       
      Miejsce, imię i nazwisko skoczka Pochodzenie - kraj Skoki - nota łączna 
      1. Toralf Engan Norwegia 93,5, 90,5, 73 m (230,7 pkt) 
      2. Veikko Kankkonen Finlandia 95,5, 90,5, 88 m (228, 9 pkt) 
      3. Torgeir Brandtzaeg Norwegia 92, 90, 87 m (227, 7 pkt) 
      4. Dieter Bokeloh RFN 92, 83, 83,5 m (214, 6 pkt) 
      5. Kjell Sjoberg Szwecja 90, 82, 85 m (214, 4 pkt) 
      6. Aleksander Iwannikow ZSRR 90, 81,5, 83,5 m (213,3 pkt) 
      9. Przybyła Józef POLSKA 92, 87,5, 74,5 m (211,3 pkt) 
      15. Wala Piotr POLSKA 86,5, 88, 80 m (205, 5 pkt) 
      26. Sztolf Andrzej POLSKA 85, 82, 79,5 m (196,2 pkt) 
      35. Ryszard Witke POLSKA 86, 78, 74 m (187, 3 pkt)  
       
      Na Olimpiadzie w Innsbrucku (1964) na dużej skoczni "Bergisel" Przybyła 
      był dziewiąty. W konkursie na "dużej" skoczni brało udział 52 zawodników. 
      Dziewiąte miejsce to wynik najlepiej świadczący o pozycji Przybyły w 
      światowej czołówce. Pierwszy skok miał bardzo dobry i mieścił się po nim w 
      czołówce. Natomiast szanse na punktowane miejsce na tych Igrzyskach 
      pogrzebał trzecim, bardzo krótkim skokiem na 74,5 metra. To było za mało, 
      by marzyć o lokacie w punktowanej szóstce. Na dużej skoczni olimpijskiej 
      Bergisel zwyciężył fenomenalnie daleko skaczący i pięknie lądujący Norweg 
      Toralf Engan (skoki 93,5, 90,5 i 73 m), przed Veikko Kankkonenem (95,5 , 
      90,5 i 88 m) i Torgeirem Brandzaegiem (92, 90 i 87 m). 
      
      * * * 
      
      Potwierdzeniem przynależności Przybyły do światowej czołówki był fakt, że 
      w sezonie olimpijskim został sklasyfikowany przez specjalistów jako 
      czwarty skoczek świata. Na Mistrzostwach Polski na rok 1964 był 
      bezkonkurencyjny: wygrał na dużej i średniej skoczni. Zdjęcie polskiego 
      skoczka aż dwukrotnie w tym okresie znalazło się na okładce "Sportowca". 
      Kolejnym ważnym startem był jego udział w mistrzostwach świata w 
      Oslo-Holmenkollen, w roku 1966. I w pewnym sensie znowu trochę brakło 
      "uśmiechu" ze strony łaskawego losu, jakże potrzebnego w skokach 
      narciarskich. - Wydawało mi się, że medal mam w kieszeni, bo na średniej 
      skoczni po pierwszej serii byłem ex aequo na drugim miejscu. Chciałem 
      bardzo wygrać te zawody. A wystarczyło tylko jeszcze raz normalnie, dobrze 
      skoczyć. Trener i działacze mobilizowali mnie do długiego skoku. Chciałem 
      wygrać, może za bardzo ... i nie wygrałem. W próg, w drugim skoku, 
      trafiłem świetnie, wyleciałem wysoko, potem zamiast to wytrzymać, 
      "dołożyłem" biodrami i narty mi uciekły, musiałem się ratować przed 
      upadkiem i skoczyłem tylko 71,5 m. Zająłem 13 miejsce. Wygrał Norweg 
      Wirkola, przed Japończykiem Fujisawą i Szwedem Kjellem Sjöbergiem. 
      Natomiast konkurs skoków na dużej skoczni odbywał się w fatalnych 
      warunkach atmosferycznych - we mgle. Byłem daleko - wspomina. 
      Grenoble bez formy 
      Drugim startem olimpijskim Józefa Przybyły był występ we francuskim 
      Grenoble w roku 1968. Wypadł tam najlepiej z polskich zawodników, mimo 
      wcześniejszej kontuzji nogi. Uważa jednak, że w Grenoble był zupełnie bez 
      formy. - Na średniej skoczni była katastrofa. Wygrali Austriacy. Do 
      południa na skoczni był lód, tory były zalodzone. Myśmy je oglądali i 
      nasmarowaliśmy na lód. A w międzyczasie organizatorzy wyrównali wszystko, 
      posypali próg solą i było "mokro". Austriacy i Czechosłowacy przesmarowali 
      na nowe warunki. My nie. Dlatego wypadli dobrze: pierwszy był Czechosłowak 
      Raška, drugi Bachler, trzeci Preiml. Na dużej skoczni byłem 14. Mnie i 
      Kocjanowi udał się tylko jeden skok. Śmialiśmy się potem, że gdybyśmy te 
      najlepsze połączyli, to byłby medal. 
      W tym sezonie odniósł jeszcze wiele sukcesów. W Memoriale im. Bronisława 
      Czecha i Heleny Marusarzówny Przybyła skakał pięknie na Wielkiej Krokwi. 
      Wygrał konkurs przed skoczkiem z NRD - Queckiem. Przy okazji pobił rekord 
      skoczni i ustanowił nowy - 108,5 metra. Wygrał także Puchar Beskidów. Na 
      "mamucie" w Planicy ustanowił rekord Polski - skokiem na 143 metry. - 
      Skakałem już na tzw. nowej Planicy. Byłem około 11-12 miejsca - wspomina. 
      Wtedy rekord świata wynosił 154 metry - wspomina . Wrażenia ze skoku na 
      skoczni "mamuciej" są tak wielkie, że zapadły głęboko w pamięci "Justka".
       
       
      Kiedy wybiłem się z progu skoczni wydawało mi się, że jestem ptakiem. 
      Najmniejszy ruch groził "koziołkiem" i katastrofą. W piersiach zapierało. 
      To było wspaniałe uczucie. Dla takiej chwili warto było skakać. Dwukrotnie 
      skoczyłem po 115 metrów. Przed trzecim skokiem "złapałem" potworną tremę. 
      To było coś strasznego. Strach wtłaczał, kotłował się we mnie. Z wieżyczki 
      startowej widziałem jedynie morze mgły, wijącej się jak gdyby nad... 
      przepaścią. Wszystko przestało dla mnie istnieć. Jak z otchłani wyrwał 
      mnie głos startera. Przemogłem się i pojechałem w dół. Na spotkanie z 
      morzem mgły i ... strachem. Na ledwie widniejący próg skoczni... Nie 
      pamiętam jak skoczyłem i jak lądowałem. Kiedy spojrzałem na tablicę 
      świetlną z wynikami ujrzałem "143". A więc skoczyłem 143 metry - to był 
      nowy rekord Polski w długości skoku narciarskiego. Byłem rekordzistą, 
      znalazłem się w gronie ludzi ptaków . 
       
      Wygrał też Puchar Przyjaźni na skoczniach Wisły, Szczyrku i Zakopanego, na 
      który przyjechali najlepsi skoczkowie z NRD, ZSRR Czechosłowacji i Polski. 
      Po raz drugi startował na Mistrzostwach Świata w 1970 r. - na obydwu 
      skoczniach w Szczyrbskim Jeziorze zajął odległą 39 lokatę. 
      Wysoko ocenia trenera kadry narodowej Mieczysława Kozdrunia. - Miał 
      przygotowanie do wykonywania pracy trenera. Wprowadził letnie skoki na 
      nartach do wody. Chodziliśmy też podczas zgrupowań w Zakopanem na 
      wspinaczki. Lataliśmy na szybowcach w Goleszowie. Duży procent treningu 
      stanowiła akrobatyka i gimnastyka. Kozdruń zwracał uwagę na ogólną 
      sprawność zawodników. Trening był przez to bardzo wszechstronny. Ważna 
      była kondycja. Dawniej nie było przy skoczniach wyciągów i wychodziliśmy 
      na start na piechotę. Około czterech razy do południa i tyle samo po 
      południu. Taki trening wymagał kondycji - dodaje Pan Józef.  
      W końcowym okresie lat 60. przyszło do kadry kilku młodych zawodników, 
      którzy deptali mi po piętach - dodaje. Staszek Daniel, Tadek Pawlusiak, 
      wreszcie Fortuna. W latach 70. wielkim talentem był Bobak, który był 
      bardzo twardym zawodnikiem. Ja skakałem przebojowym stylem i przez to 
      przeskakiwałem skocznie. Skakałem ryzykownie, wykładałem się na narty, 
      które "szukały" powietrza. Dzięki temu miałem w skoku więcej powietrza - 
      stwierdza pan Józef. 
      Karierę skończył w 1972 r. Przybyłę przewidywany do wyjazdu do Sapporo, 
      ale był po kontuzji i nie brał udziału w eliminacjach. Na jego miejsce 
      pojechał Wojciech Fortuna. I dobrze, że się tak stało - dodaje. Na swoich 
      ostatnich Mistrzostwach Polski w 1972 r. Przybyła zajął dwa razy szóste 
      miejsce na skoczni dużej i średniej. Potem miał bardzo ciężki upadek na 
      Wielkiej Krokwi w Zakopanem. - Upadłem na treningu, przy pięknej 
      słonecznej pogodzie, nartę mi odbiło i otrzymałem nią bardzo silne 
      uderzenie w głowę. Po upadku na Krokwi musiał skończyć ze skakaniem. 
      Odkleiła mu się bowiem siatkówka w prawym oku. Przeszedł pięć operacji w 
      wyniku których oko uratowano, ale na nie nie widzi. Przeszedł wówczas na 
      rentę, ale został przy sporcie. Był przez pewien czas asystentem trenera 
      kadry narodowej Tadeusza Kołdera. Pracował z kombinatorami klasycznymi. 
      Potem od ok. 1985 r. pracował z młodzieżą w LKS Szczyrk, co trwało aż do 
      1992 r. - Brakło jednak, jak to się często dzieje w naszych realiach, 
      pieniędzy i klub zaczął się "rozlatywać", więc odszedłem - wspomina. Dla 
      polskich skoków przepracował, najpierw jako zawodnik, potem już w roli 
      trenera, ponad 30 lat. Teraz stoi trochę z boku. - Nie jestem takim 
      człowiekiem, by prosić, żeby mnie wzięto do pracy w klubie - dodaje. Sport 
      dał mi jednak dużo satysfakcji. Zwiedziłem też trochę świata. 
      Co dalej z polskimi skokami? 
      Cieszy go bardzo sukces Adama Małysza. Ten chłopak pokazał światu, że mamy 
      utalentowaną młodzież. Do końca sezonu był w wyśmienitej formie. 
      Stwierdza, że niestety sukces Małysza nie "pociągnął" za sobą rozwoju 
      skoków w Buczkowicach, Bielsku i Szczyrku. Te miejscowości mają już dni 
      sportowej chwały raczej za sobą. - Jeszcze jak byłem zawodnikiem, to miał 
      być położony igielit na skoczni w Szczyrku-Skalitem, miał być wyciąg. Na 
      razie powstały tylko nowe metalowe schody. Sytuacja nie jest dobra. 
      Decydują sprawy sprzętowe, a sprzętu prawie nie ma. Brakuje tego co 
      najważniejsze - pieniędzy. 
      Inaczej jest w Wiśle: - Wisła jedzie na "koniku" Małysza. Ale w 
      pozostałych miejscowościach Beskidów nie ma zapotrzebowania na skoki. 
      Sytuacja przypomina okres Fortuny, kiedy po jego złotym medalu wydawało 
      się czego my w skokach nie zrobimy i czego nie osiągniemy, spodziewano się 
      "cudu", a w praktyce nie doszło do rozwoju tej konkurencji. Aby wychować 
      zawodnika potrzeba okresu ok. 10 lat. Wiślanie chcą wyremontować skocznię 
      w Malince. Ale w tej chwili jest lipiec i nic nie jest robione. A przecież 
      muszą być na to sponsorzy i pieniądze z UKFiS. Pana Józefa cieszy też 
      fakt, że coraz lepiej skacze jego wnuk - Fabian Malik. - Niech bawi się w 
      sport. Ma ku temu predyspozycje, a jaki będzie, tego nikt nie wie. Ma 14 
      lat. Skakał już na Krokwi. - Mamy utalentowaną młodzież, jeśli poprzemy ją 
      środkami, to będą wyniki. Tylko taka droga prowadzi do sportowego sukcesu 
      - stwierdza na koniec Józef Przybyła . 
       
      
      (Powrót) 
   |