"Nigdy nie byłem grzecznym chłopcem" -
Andrzej Sztolf.
Już sam tytuł tego tekstu sugeruje, że będzie on dotyczył człowieka, o
którym można powiedzieć, że "z niejednego pieca chleb jadał". Jest to
zgodne z prawdą. Andrzej Sztolf z pewnością nie należał do "grzecznych"
chłopców, używał życia i sprawiał swojemu trenerowi - Mieczysławowi
Kozdruniowi, mnóstwo kłopotów. Lubił się bawić, tańczyć, co nie szło w
parze ze sportowym stylem życia. Dla niego sport był przygodą, środkiem do
zwiedzania świata, a nie celem samym w sobie. Zapytany, czy zmieniłby coś
w swoim życiu z perspektywy około 30 lat od zakończenia kariery sportowej,
odpowiada:- Prowadziłbym bardziej sportowy styl życia, co pomogłoby mi
niewątpliwie w osiągnięciu lepszych wyników sportowych. Moja kariera
sportowa w zasadzie była ciągłym popadaniem z jednej skrajności w drugą.
Byłem zawieszany w prawach zawodnika kadry narodowej, za niewątpliwe
"wyskoki", przeczące sportowemu trybowi życia. To powodowało u mnie
narzucenie sobie ostrego reżimu treningowego i zmianę sposobu życia na
mniej "wesoły" i wracałem do kadry. Ale taki już po prostu byłem - dodaje
Andrzej Sztolf.
* * *
Urodził się 9 czerwca 1941 r. w Przeworsku. Ponieważ jego rodzice, Łucja i
Tadeusz, uprawiali sport i byli nauczycielami wychowania fizycznego, to od
małego Andrzej szedł w ich ślady. Dosyć długo szukał jednak "swojej"
dyscypliny sportowej i chyba do końca jej nie znalazł. Został skoczkiem i
startował w zimowych igrzyskach olimpijskich, ale oprócz narciarstwa drugą
jego sportową pasją była lekkoatletyka. Nie mógł się zdecydować, której z
tych dwóch dyscyplin poświęcić więcej czasu. Ostatecznie wybrał skoki. W
1949 r. rodzina Sztolfów przeniosła się do Szklarskiej Poręby. Tam, koło
szkoły znajdowała się niewielka skocznia narciarska z drewnianym
rozbiegiem. - Skakałem na niej do 27 metrów - wspomina Andrzej Sztolf.
Zajęcia na skoczni przeciągał zawsze do późnego wieczora. Taka zaprawa
przyniosła efekty. Zwyciężył w skokach w zawodach mistrzowskich pionu
sportowego "Kolejarz". W 1956 r., czyli w wieku 15 lat, trafił do
rozszerzonej kadry narodowej juniorów. W pięć lat później znalazł się w
kadrze seniorów. Podczas zakopiańskiego "fisu" w 1962 r. był jednym z
przedskoczków.
Poprosiłem go o charakterystykę jego kolegów ze reprezentacji Polski, z
którymi skakał w czasie swojej kariery. Zaczął od trenera Mieczysława
Kozdrunia.
To był wspaniały człowiek, który był dla nas jak drugi ojciec.
Jednocześnie bardzo wymagający, wzbudzający szacunek oraz respekt. To był
niepowtarzalny człowiek. Uczył nas nie tylko skakania, dużą wagę
przywiązywał do tego byśmy czytali książki, rozmawiał z nami o tym, co
chcemy robić w przyszłości, wskazywał na możliwości znalezienia sobie
miejsca w życiu i inspirował do wielu pożytecznych działań. Potem Józef
Przybyła. Przybyła dołączył do kadry w 1963 r. Był to nieprawdopodobny
talent, nawet jeśli spojrzeć na niego z punktu widzenia lekkoatletyki,
którą w tym okresie przecież uprawiałem. Ten chłopak był kompletnym
lekkoatletą: to znaczy posiadał nieprawdopodobną skoczność, szybkość
zbliżoną do sprintera i jednocześnie wielką zdolność ruchową. Jak skakałem
180 cm wzwyż. To był mój życiowy rekord, a "Justek" skakał tyle samo, ale
na bosaka. Sześćdziesiąt metrów biegał w czasie 6,9 sekundy, w co z
początku nie mogłem uwierzyć i kilkakrotnie sprawdzałem swój stoper.
Skakał na nartach w sposób naturalny. Gdy przyszedł do kadry, to lądował
na dwie nogi, bez telemarku. Trener Kozdruń próbował go nauczyć lądowania
klasycznego. Nauczył go tego w końcu, ale "związał" tego chłopaka w
powietrzu, to znaczy "Justek" za dużo myślał o właściwym lądowaniu,
zapominając o długości. Przyszedł zupełnie surowy, a podczas Turnieju
Czterech Skoczni na dwóch obiektach ustanowił rekordy. Najlepsze skoki
osiągnął w wieku 17-19 lat, potem na skutek zaleceń trenera i zwężenia
nart skakał trochę gorzej. Był jednym z faworytów Zimowych Igrzysk w
Innsbrucku w 1964 r. Ja też tam startowałem. Niestety nasza forma przed
olimpiadą była słaba, uważam, że zbyt długo skakaliśmy na dużej skoczni. "Justek"
był w Innsbrucku dziewiąty, Wala 14, a ja 26. Następny z kolegów to Józef
Kocyan. To był młodszy ode mnie zawodnik. Miał w powietrzu bardzo lotną
sylwetkę. Był niewysoki, szczupły i bardzo dobry technicznie. Tu bym
szukał jego sukcesu na skoczni "mamuciej" w Vikersund. Bardzo inteligentny
chłopak, wesoły i z humorem.
Piotr Wala z kolei bardzo dużo pracował nad sobą, był to chłopak z dużym
poczuciem humoru. Piotrek był pupilem trenera Kozdrunia, z którym
sąsiadował w Bielsku-Białej. Łaciak był prostym chłopakiem ze Szczyrku,
ale świetnym zawodnikiem. Bardzo dobry motorycznie: szybki, wysoki i
szczupły.
Sport traktował nie jako cel swego życia, lecz przede wszystkim jako
przyjemność. Niczego jednak z lat spędzonych na skoczniach świata, nie
żałuje:
Miałem organizm, który od małego był przyzwyczajony do wysiłku. Miałem
więc potrzebę zmęczenia się. Trening, nawet najcięższy, siłowy, sprawiał
mi przyjemność. Takie samo uczucie wywoływała rywalizacja. Lubiłem być
najlepszy. Satysfakcjonował mnie efekt, czyli wynik. Jednocześnie robiłem
rzeczy, które trochę przeczyły tzw. sportowemu trybowi życia. Bardzo
lubiłem się bawić, tańczyć, nie opuszczałem żadnej okazji do wesołego
spędzenia czasu. Dlatego, wydaje mi się, że byłem "czarną owcą" w grupie
skoczków. Nigdy nie byłem grzecznym chłopcem. Najlepiej z chłopaków
tańczyłem, lubiłem się dobrze i modnie ubrać. Zdaję sobie sprawę, że
najwięcej z wszystkich zachodziłem trenerowi Kozdruniowi za skórę. Miałem
przez swój niesportowy styl życia konflikty z trenerem i niektórymi
działaczami sportowymi.
Oprócz narciarstwa był też dobrym lekkoatletą, a jego "koronną"
konkurencją był skok o tyczce.
Mój rekord w skoku o tyczce wynosi to 4 6 m. Byłem też mistrzem
województwa krakowskiego w tej konkurencji. W 1962 r. w skoku o tyczce
byłem w "piętnastce" najlepszych w kraju. Pamiętam ten wynik z rankingu
umieszczonego w czasopiśmie "Lekkoatletyka". Skakałem też wzwyż, ale bez
lepszych wyników. Latem pasjonowała mnie lekkoatletyka, a zimą narciarskie
skoki. Ważnym sukcesem w tej konkurencji była dla mnie Uniwersjada w 1966
r. i srebrny medal w skokach. Przegrałem tam tylko z Yukio Kassayą, także
dlatego, że podczas próbnej serii skręciłem nogę. Trzeci był wtedy
Fujisawa, który niedługo po Uniwersjadzie zdobył tytuł wicemistrza świata
w Oslo na dużej skoczni.
Mister Uniwersjady w Sestrieres
Na Uniwersjadzie w Szwajcarii gospodarze zorganizowali wśród zawodniczek i
zawodników konkurs na Miss i Mistera Uniwersjady. Panowała świetna
atmosfera, świadcząca o tym, że studenci - narciarze potrafią też świetnie
się bawić. Podczas konkursu o zwycięstwie decydowała suma wyników w
następujących konkurencjach: objętość klatki piersiowej, wielkość
bicepsów, dowolny układ gimnastyczny (najwyżej punktowano akrobacje).
Ostatnią z konkurencji było gaszenie świec stojących w linii 50 cm jedna
za drugą, jednym dmuchnięciem, po uprzednim wykonaniu ośmiu szybkich
obrotów. Okazało się, że zwycięzcą i Misterem Uniwersjady w Villars został
Andrzej Sztolf, przed zawodnikiem szwajcarskim i kolegą z reprezentacji -
skoczkiem Piotrem Walą.
Wracając do kraju liczył, że wystartuje na mistrzostwach świata w Oslo, na
które szykowała się ekipa polskich skoczków. Stało się jednak inaczej. -
Przed wyjazdem na Uniwersjadę, po drodze do domu wdałem się w bójkę i
znokautowałem komendanta milicji w Jordanowie. Gdy startowałem w Villars
toczyło się w mojej sprawie postępowanie karne i przez to nie pojechałem
na mistrzostwa świata. Na lotnisku Okęcie czekały na mnie dwie delegacje:
pierwsza z rodzimego klubu AZS i grupa milicjantów. Potem startował, ale
już bez większych sukcesów sportowych. Dlatego w 1971 r. podjął decyzję o
zakończeniu kariery sportowej. Na krakowskiej politechnice ukończył
studia, które trwały aż 13 lat. Był w tym względzie absolutnym
rekordzistą. Napisał pracę magisterską i zajął się pracą zawodową.
Do niebezpieczeństwa można się przyzwyczaić
Pytany o swoje odczucia na skoczniach na których skakał, stwierdza, że u
skoczka najważniejsza jest odwaga, czasami jednak skokowi towarzyszył
strach. Jednak potrafił go przezwyciężyć.
Uważam, że ciągłe spotykanie się przez skoczków z bodźcami zewnętrznymi,
jak wysokość, niebezpieczeństwo, wiatr, powoduje przyzwyczajenie. Oznacza
to, że w skoku zawodnik z czasem przestaje się bać, co nie oznacza, że nie
boi się w ogóle. Przykładem niech będzie fakt, że kiedyś mieliśmy skakać
do basenu z wieży dziesięciometrowej, to z całej grupy skoczków, skakało
nas tylko dwóch lub trzech: "Dzidek" Hryniewiecki, Władek Tajner i ja.
Reszta miała stracha. Ci sami ludzie skakali ponad 100 metrów na skoczni,
ale tam było obycie ze zjawiskiem lotu. Odwaga u skoczka na pewno jest,
ale ujawnia się dopiero podczas niebezpiecznych warunków, np. zmiennego i
silnego wiatru. Za naszych czasów była większa urazowość niż dzisiaj.
Większa była prędkość, zwłaszcza przy lądowaniu, kiedy osiągaliśmy prawie
130 km/ h. Gdy panowała śnieżyca, wiał coraz silniejszy wiatr, a karetka
odwoziła rannych zawodników do szpitala, to muszę powiedzieć, że trzeba
było mieć odwagę, by te czynniki przezwyciężyć, ruszyć z rozbiegu i daleko
skoczyć. Trzeba było być "twardzielem". Ja w takich warunkach prawie
zawsze dobrze wypadałem.
Uczucie lotu jest wspaniałe w momencie, gdy skok jest udany. Jest to pięć
lub sześć sekund bierno-aktywnego zachowania i wewnętrzna satysfakcja z
długiego i ustanego skoku. Gdy popełniałem błędy np. w wybiciu się na
progu, czy w pierwszej fazie lotu, było zupełnie inaczej. Pojawiał się
strach. Teraz, przy nowoczesnym sprzęcie, jest większa możliwość korekty
takiego skoku, który jest nieudany. Myślę, że zawodnicy obecnie odczuwają
jeszcze większą satysfakcję ze skoków, ponieważ są one dużo dłuższe.
Wspomina, że czasami zawody odbywały się w bardzo niebezpiecznych
warunkach..
W jednym z sezonów skakałem na austriacko-niemieckim konkursie czterech
skoczni. Skoki, potem pakowanie, kilkusetkilometrowa jazda autobusem,
trening, konkurs i znowu. W Oberhofie, gdy wleźliśmy na górę, rozszalała
się zadymka. Wszystko we mgle. Regulamin powiada, że wystarczy, by wiatr
pędził pędził więcej niż pięć metrów na sekundę, a skakać już nie wolno.
Tam, w Oberhof duło jak diabli. Cóż to jednak organizatorów obchodziło,
zawodnicy byli ubezpieczeni, na trybunach zaś komplet publiczności.
Interes to interes. Bałem się wtedy, miałem najzwyklejszego pietra. Trzeba
brać pod uwagę takie emocje czy nie?
Cierpkie uwagi kieruje pod adresem niektórych dziennikarzy sportowych.
Uważa, że za mało zajmują się obiektywną oceną konkurencji, a zbytnio
zwykłym, i nie zawsze stojącym na wysokim poziomie, krytykanctwem, które
tak naprawdę do niczego nie prowadzi:
Prasa sportowa robi lament przy pierwszej lepszej porażce faworyta. Nie
szuka źródeł niepowodzenia, lecz wali na odlew. A pomijając już owe
niespodzianki w naszej specjalności, to przecie nikt się nad tym nie
zastanawia, iż porażka faworyta mogła wyniknąć nie dlatego, że on źle
skakał, tylko dlatego, że jego przeciwnicy byli w tym dniu jeszcze lepsi
od niego.
Andrzej Sztolf mieszka obecnie w Zakopanem . Po zakończeniu kariery
pracował na różnych stanowiskach. W latach 1998 - 2000 prowadził wyciągi
Górnośląskiego Ośrodka Narciarskiego w Szczyrku. Obecnie mieszka w
Zakopanem. Prowadzi własną niewielką firmę - sprzedaje i instaluje rolety
okienne. Zimą uczy jazdy na nartach. Uważa, że uprawianie sportu pomogło
mu w życiu zawodowym. - Miałem ambicję bycia lepszym od innych. Często
pracowałem na stanowiskach kierowniczych. Byłem między innymi kierownikiem
bazy wyciągowej na Śląsku. Starałem się by mieć większą wiedzę niż moi
podwładni. I w tym chyba pomógł mi sport. W poprzednim ustroju specjalnie
wiedza nie była zasadniczym elementem do osiągnięcia sukcesu, ale ja nie
uznawałem partyjnych autorytetów - tłumaczy. Po uprawianiu sportu
pozostały mu wspomnienia, kilka albumów oraz piękne zdjęcie z okładki
"Sportowca", z czasów, kiedy był "niegrzecznym chłopcem".
(Powrót)
|