STRONA GŁÓWNA

                                          ZAKOPANE - STOLICĄ SPORTÓW ZIMOWYCH

 

 

 
 

ANDRZEJ BACHLEDA CURUŚ „AŁUŚ”

 

Na początku mego tekstu o naszym najlepszym alpejczyku pragnę wyjaśnić dlaczego nazywano go „Ałusiem”. Jeszcze w latach 40. jego rodzice Maria i Andrzej Bachleda Curuś często razem jeździli na Kasprowy i kiedy była słaba widoczność lub mgła to mieli ustalony sygnał aby się na „Świętej Górze” nie pogubić. Ten sygnał to było: AUUU! no i dlatego w kadrze nazywano ich „Ałusiami”. Kiedy w ich ślady poszedł Andrzej, to określenie przeszło po prostu na niego na zasadzie dziedziczenia.

Andrzej Bachleda Curuś urodził się 2 stycznia 1947 roku w Zakopanem w rodzinie o silnych tradycjach narciarskich, bowiem zarówno jego ojciec (Andrzej Bachleda-Curuś) jak i matka (Maria z domu Wawrytko) byli narciarskimi mistrzami Polski w konkurencjach alpejskich. Andrzej Bachleda zaczął wcześnie i startował na nartach już od 2,5 roku życia, najpierw z numerem 10 w zawodach Makuszyńskiego, zwanych zawodami Koziołka Matołka na Lipkach, potem w mistrzostwach  Polski juniorów, 13 lat i pierwszy wyjazd za granicę, starty w mistrzostwach Polski seniorów i aż 14 zwycięstw (pierwsze w zjeździe w 1965 r.), dwie Olimpiady, dwa medale na mistrzostwach świata FIS – ten imponujący dorobek stawia „Ałusia” w rzędzie najlepszych alpejczyków końca lat 60. i początków 70. „Ałuś” należał do najlepszych slalomistów świata i walczył ramię w ramię z Gustavo Thoenim, Franzem Klammerem i innymi mistrzami alpejskich tras. W historii polskiego narciarstwa zajmuje szczególne miejsce, bowiem był pierwszym polskim zawodnikiem, który w konkurencjach alpejskich sięgnął tak wysoko, ba, nawiązał ścisły kontakt z najlepszymi „końmi wyścigowymi” alpejskich tras. Mimo, że zasadniczo w Polsce uprawianie konkurencji alpejskich jest ograniczone, to właśnie Bachleda udowodnił, że stać nas na największe światowe wyniki. Swoje sukcesy osiągnął dzięki temu, że jak wspomina: „dążyłem do osiągnięcia planu maksimum”, oraz dzięki góralskiemu uporowi i treningowi. Narty były treścią jego życia przez ponad 15  lat i powiedział: „uprawiam narciarstwo niemal od urodzenia. Moje najlepsze lata oddałem dla narciarstwa, kocham ten sport, uważam go za największą pasję mojego życia”. Nawet dwukrotne złamania nogi nie potrafiły go do nart zniechęcić. Po prostu wybrał narty...

Wychowanie w domu w atmosferze sportu też zrobiło swoje. Po latach powiedział: „Tak naprawdę ze wszystkiego w życiu najbardziej udali mi się dobry ojciec i dobra matka. Bardzo ważne, żeby od małego, od dziecka, mieć przyzwoitą, taką jak trzeba atmosferę w domu. Ja miałem szczęście. Nie można powiedzieć, że by w moim domu żyło się wyłącznie sportem, w każdym razie gnali mnie do roboty ostro i odkąd pamiętam miałem zawsze mało czasu. Również na narty...oprócz normalnej szkoły chodziłem również do szkoły muzycznej, uczyłem się języków, nie ma co dużo mówić – w każdym razie miałem mało czasu, za mało, żeby go marnować. Myślę, że był to najważniejszy powód, dla którego później, gdy zacząłem jeździć na nartach, udało mi się dojść tak wysoko. Oczywiście, będąc małym chłopcem nigdy nie myślałem tymi kategoriami, ale teraz z perspektywy mogę ocenić, że to było chyba najważniejsze”.

MŚ w Portillo

Sportowe sukcesy zaczął odnosić w latach 60.  W sierpniu 1996 r. odbyły się Narciarskie Mistrzostwa Świata FIS w Portillo w Chile, tak, to nie jest pomyłka, w sierpniu, a więc w środku lata. Na półkuli południowej przypada wtedy kalendarzowa zima. Pojechali tam także Polacy: Jerzy Woyna, Bronisław Trzebunia i Andrzej Bachleda z trenerem Andrzejem Gąsienicą-Rojem. W biegu zjazdowym Andrzej Bachleda był 39., w slalomie gigancie 21.,w slalomie był 15. W kombinacji alpejskiej Andrzej Bachleda był 9., a Bronisław Trzebunia 18. W tym samym roku podczas Uniwersjady zajął 1 miejsce w slalomie specjalnym, tytuł wicemistrzowski w slalomie gigancie i kombinacji alpejskiej. „Ałuś’ wielokrotnie zwyciężał także na Zimowych Spartakiadach Armii Zaprzyjaźnionych i był najlepszym narciarzem w historii tej imprezy – zdobył w sumie 8 medali. W roku 1968 zakwalifikował się do kadry polskich zjazdowców na Zimowe Igrzyska do Grenoble.

Grenoble 1968

W próbie przedolimpijskiej w Chamrousse pojechał świetnie-zajął trzecią lokatę (najlepszy był Norweg Mjoen, drugi Francuz Perillat)  i pozostawił za sobą wiele światowych sław. Na tych zawodach jeden z fotoreporterów wykonał fotografię przedstawiającą trzech zwycięzców  z padającymi płatkami śniegu w tle i to zdjęcie zostało fotografią sportową roku. W przedolimpijskim roku Andrzej Bachleda osiągnął jeszcze jeden poważny sukces – 1 miejsce w slalomie specjalnym w Zermatt w Szwajcarii – było to zwycięstwo w cieniu Wielkiej Góry, gdyż nad Zermatt wznosi się Matterhorn. Dlatego był, jak to się mówi „czarnym koniem”, na Zimowych Igrzyskach w Grenoble – liczono na jego dobry wynik... i nie zawiódł. Do Grenoble pojechali dwaj polscy alpejczycy: Andrzej Bachleda i Ryszard Ćwikło. W biegu zjazdowym był 26., w slalomie gigancie 13 a szóste miejsce w slalomie specjalnym i czwarte w kombinacji alpejskiej. Zwycięzca slalomu, słynny Jean Claude Killy pokonał „Ałusia” zaledwie o 88 setnych sekundy. Polak po raz pierwszy znalazł się w czołówce alpejczyków świata.

Na plastiku... i w nocy

Andrzej Bachleda senior wspomina: „Jednym z większych sukcesów Jędrka był udział w zawodach w San Pellegrino we Włoszech (niedaleko Bolzano), ale nie na śniegu... lecz na plastiku (igielicie) – były to zawody międzynarodowe w bardzo silnej obsadzie. Zawody trwały 8 dni, a każdego dnia odbywał się punktowany jeden przejazd na sztucznie ustawionych siatkach – o zwycięstwie decydowała największa ilość punktów. Jędrek w tych zawodach był drugi. Na trasie „Piste del Sole” – Trasie Słońca o długości 500 m i różnicy poziomów 180 m miał rekordowy czas przejazdu a w ogólnej punktacji drugi. Warto wspomnieć także o nocnych zawodach w Lasku Wiedeńskim w roku 1967. Trasa liczyła 250 metrów i zawodnicy musieli ją pokonać 9 razy przy świetle sztucznym – były to jedne z pierwszych zawodów narciarskich rozegranych w nocy.

 

Nagroda Fair Play (1970)

To było jedno z najważniejszych wydarzeń w jego karierze sportowej. Bo coś podobnego świat rzadko widywał – żeby wzawodnik sam prosił o dyskwalifikcaję i to po świetnym przejeździe? „Slalom specjalny w Aspen (Stany Zjednoczone). Jedna z ostatnich konkurencji liczona do Pucharu Świata. Zawodnicy toczą między sobą ostrą, bezpardonową walkę. Każde miejsce w pierwszej dziesiątce zawodów daje punkty na wagę złota. Reprezentant Polski Andrzej Bachleda znajduje się na znakomitym 4. miejscu, co równa się aż 11 punktom do Pucharu Świata. Nagle zamieszanie. Polak podchodzi do stolika sędziowskiego, prosi o dyskwalifikację twierdząc, że ominął bramkę. W pierwszej chwili myślano, że zawodnik robi jakiś kawał, ale nie. Bachleda rzeczowo wyjaśnił w jaki sposób minął bramkę, że sędzia mógł tego nie zauważyć i stanowczo prosił, aby go zdyskwalifikowano, gdyż zgodnie z jego sumieniem, nie zasłużył na wysoką lokatę. Był to w zasadzie największy szlagier zawodów. Prasa amerykańska rozpisywała się na ten temat szeroko, Andrzejowi nadano wiele przydomków – „dżentelmena białych tras” i tym podobnych” (Kronika śnieżnych tras, s. 145). Za swoją postawę Andrzej Bachleda Curuś otrzymał puchar Fair Play im. barona Pierre de Coubertena, ufundowany przez UNESCO w 1970 r. w Paryżu, a jego czyn został uznany za najpiękniejszy czyn roku w światowym sporcie. Był pierwszym Polakiem, który otrzymał to wyróżnienie UNESCO. W tym samym roku na Mistrzostwach Świata FIS w Val Gardena, we Włoszech zdobył trzecie miejsce w trójkombinacji alpejskiej. Był to pierwszy medal zdobyty przez Polaka na narciarskich trasach alpejskich. W czasie tych zawodów przeszedł też trudne chwile. Przed zawodami, wspomina, że był tak „nagrzany” na medalowe miejsce, że stając na starcie swej koronnej konkurencji, slalomu specjalnego, miał nogi jak z kamienia – efekt przetrenowania przed zawodami.  Wydawało mu się, że im więcej jeździ na nartach – tym lepiej, a tu „kubeł zimnej wody na głowę” i efekt: 10. miejsce. W trójkombinacji brąz na prototypowych nartach Rossignolla.

Tak wspomina Val Gardenę: „Mistrzostwa świata Vala Gardena 1970. Jestem pewny, że wreszcie uda mi się przyzwoicie zjechać. Zjazdu prawie nie jeździłem, ale w obydwu slalomach czułem się mocny. Oczywiście człowiek jest nagrzany, jak zawsze przed wielkimi zawodami. Wokół hotelu, w którym mieszkaliśmy, były fajne oczyszczone ze śniegu ścieżki, którymi można było dobrze ganiać. Człowiekowi wydawało się, że im więcej, tym lepiej, tymczasem nieprawda. Trudno tu mówić o pechu, raczej o głupocie, w każdym razie spięło mnie tak od treningu ogólnego, że na starcie slalomu specjalnego, mojej najmocniejszej konkurencji, stanąłem zupełnie sztywny, z mięśniami twardymi jak kamienie. Głupi, harcerski błąd, przedobrzenie przed zawodami i z nadziei na medal zrobiło się dziesiąte miejsce. Zawody jednak trwały dalej, trzeba było robić co można. Gigant poszedł dobrze, miałem narty w porządku i zjechałem tak jak potrafiłem. Zająłem szóste miejsce, które odpowiadało wówczas moim możliwościom i pojawiła się szansa na srebro, a nawet złoto w trójkombinacji. Narty do zjazdu miałem dosyć podłe, w dodatku jedna z nich reagowała jak kosa. Przy dużych szybkościach jechała nie prosto, a skręcała w lewo. Poszedłem do serwisu Rossignola i poprosiłem o nowe narty, ale okazało się, że zjazdowych dla mnie nie ma. Było dość nieprzyjemnie, bo w nartach tej firmy jeździłem prawie przez cały czas kariery zawodniczej, ale jednym z moich konkurentów do medalu w trójkombinacji był właśnie Francuz, Patrick Russell. wystartowałem wreszcie na prototypowych, niedoskonałych nartach i nie dało się zjechać szybciej... niż się dało. Po prostu na płaskim narty nie jechały. Z wielkich nadziei w slalomie pozostał tylko brąz w trójkombinacji” (z art. Z. Ambroziaka, Przeklęta trójkombinacja). W tym okresie „Ałuś” należał do absolutnej czołówki slalomistów świata i był wielokrotnie w „10” najlepszych alpejczyków – w styczniu 1970 r. był 2. w slalomie gigancie, 8. w slalomie specjalnym i 4. w kombinacji na słynnych „Hahnenkammrennen’ w Kitzbuhel. W rok później był tam 3., 3. w Madonna di Campiglio – takich wyników jest o wiele więcej.

 

Sapporo – nie na miarę oczekiwań...

 Do Japonii pojechał z widokami na co najmniej punktowane miejsce, a nawet na medal. Niestety był sam z trenerem Andrzejem Gąsienicą-Rojem, bo działacze zadecydowali, że do Japonii nie pojedzie drugi z Bachledów – Jasiek. To nie działało na niego dobrze, tym bardziej, że liczył na start w Sapporo młodszego brata, który w sezonie olimpijskim osiągał bardzo dobre wyniki. Pierwszy przejazd giganta, jak wspomina, pojechał słabo i zajmował po nim dopiero 17. miejsce. Złość na samego siebie i gorycz uczyniły z niego innego człowieka, bo w drugim przejeździe już pojechał na miarę swoich możliwości i ostatecznie w slalomie gigancie zajął 9. miejsce. Doznał jednak kontuzji ścięgien przystrzałkowych i w slalomie gigancie walczył nie tylko z rywalami, lecz także z bólem przeszywającym nogę – pojechał dlatego ostrożnie i zajął 10 miejsce. Czy był to wynik na miarę jego marzeń-chyba nie. Za to oglądał konkurs skoków w którym Wojciech Fortuna znokautował Japonię i zdobył złoty medal w skokach narciarskich. Andrzej dał mu na skoki swoją czapkę. Ten medal był niespodziewany, przed zawodami wszyscy liczyli na medal Andrzeja, była na niego wywierana presja, padały pytania: „Zdobędziesz medal ?”. No i nie wyszło. W każdym razie bez żalu opuścił Sapporo, nie podporządkował się decyzji o powrocie do kraju i udał się na zawody w narciarstwie alpejskim do Banff w Kanadzie.

 

Zwycięstwo w Banff

„Prosto z Sapporo cała światowa czołówka udała się samolotami do Vancouver (Kanada), aby następnie przyjechać do Banff, gdzie miały się odbyć slalomy do punktacji Pucharu Świata...Start do slalomu giganta był wyznaczony na godzinę dziewiątą, a ja przyjechałem na miejsce o 6-tej rano. Miałem nogi z waty. Start w gigancie skończył się oczywiście nie powodzeniem, ale nie było jeszcze nic straconego, gdyż na drugi dzień miała się odbyć moja koronna konkurencja – slalom specjalny. Poszedłem wcześnie spać, toteż rano obudziłem się bardzo wcześnie. Moim sąsiadem był mistrz olimpijski w slalomie specjalnym Hiszpan Francisco Ochoa. On też już nie spał, więc ucięliśmy sobie pogawędkę. To bardzo sympatyczny chłopiec. Z iście hiszpańskim temperamentem opowiadał mi jak go witano w kraju po powrocie z Sapporo - przejazd otwartym samochodem przez ulice miasta, mowy powitalne najwyższych dostojników państwa, odznaczenia, mnóstwo kwiatów i upominków. po godzinie byliśmy już przyjaciółmi i na to konto kropnęliśmy sobie po dużym kielichu wina. Nie wiem, czy to właśnie wino sprawiło, ale byłem w świetnym nastroju. Slalom o „Puchar Świata” wygrałem zdecydowanie przed Augertem (Francja) i Gustavo Thoenim (Włochy). Najprzyjemniejsze było jednak to, że z mojego zwycięstwa cieszyli się wszyscy. Koledzy podchodzili do mnie i mówili: – Andrzej należało ci się, wreszcie nas wszystkich wykosiłeś, setnie na to zasłużyłeś. Ponieważ tak się złożyło, że slalom gigant zakończył się zwycięstwem Norwega Erika Haakera, oblegający nas na uroczystości rozdania nagród dziennikarze pytali, jak to się dzieje, że my nie będąc alpejczykami, należymy do czołówki świata i właśnie wygraliśmy zawody. Zażartowałem wtedy z dziennikarzy. Powiedziałem im, że razem z Haakerem trenujemy i podczas każdego treningu wypijamy mnóstwo piwa. Na drugi dzień pękając ze śmiechu czytaliśmy w gazetach, że Bachleda i Haaker, zawdzięczają swe sukcesy dużej ilości piwa” (Kronika śnieżnych tras, s. 149). Trzeba dodać, że zwycięstwo „Ałusia” w Banff jest jedynym przypadkiem kiedy polski alpejczyk zwyciężył w zawodach Pucharu Świata.

 

Srebro w St. Moritz (1974)

W 1974 r. podczas Mistrzostw Świata FIS w St. Moritz zajął  drugie miejsce w kombinacji alpejskiej i zdobył srebrny medal, był to najlepszy rezultat osiągnięty przez polskiego alpejczyka w zawodach FIS. A mogło być złoto gdyby Jędrek pojechał szybciej pierwszy przejazd - wspominał trener Andrzeja Bachledy, Andrzej Gąsienica-Roj. Andrzej Bachleda wspomina: „Mistrzostwa Świata St. Moritz 1974. Wiem, że mam już dwadzieścia siedem lat i że są to już moje ostatnie mistrzostwa świata. Wiadomo, że człowiek chciałby wypaść jak najlepiej. Wygląda na to, że wszystko jest w porządku. pomijam, że w ciągu sezonu zmarnowałem sporo czasu, by dobrać odpowiednie buty do jazdy, ale, powtarzam, do głównej imprezy przystąpiłem dobrze przygotowany. Pierwszą konkurencją był gigant. Czułem, że jestem już stary dziadek, ale za wszelką cenę chciałem jeszcze czegoś dokonać. Narty miałem świetne, dobrałem wreszcie odpowiednie buty, w przeddzień zawodów postanowiłem jeszcze ostro pojeździć i w pewnej chwili narta mi odpadła, bo wyrwałem piętę wiązania wraz ze śrubami.. Bez żadnego upadku, po prostu naciskając mocno w skręcie, na skutek wibracji wylazły z narty cztery stalowe śruby. Wkręciłem te nieszczęsne śruby na specjalny klej, ale przepis fabryczny posiadał, że klej ten musi schnąć co najmniej czternaście godzin- to było akurat na styk do chwili startu. Człowiek bał się, że śruby nie wytrzymają i cały wysiłek diabli wezmą przy pierwszej bramce. Postanowiłem jechać na nartach rezerwowych, gorszych, bardziej miękkich. powtórzyła się historia z Grenoble. W drugim przejeździe, na klejonych nartach, które jednak wytrzymały, zająłem szóste miejsce. Z wielkich nadziei na medal w gigancie pozostało tylko srebro w trójkombinacji”.

I wtedy właśnie, kiedy osiągnął właściwie życiowy sukces, postanowił odejść ze sportu. Moment idealny, gdy był MISTRZEM, otoczonym  glorią chwały. Startował potem w zawodach zawodwców w Stanach Zjednoczonych. Potem wyjechał do Francji, gdzie prowadził własną szkołę narciarską i gdzie mieszka obecnie. Napisał książkę „Taki szary śnieg”, po latavch startów pozostały piękne wspomnienia, puchary, dyplomy, przyjaźnie i świadomość, że ... warto było!!. Andrzej Bachleda jest też znany jako właściciel firmy Andrzej Bachleda Salomon Sport. We Francji startował z powodzeniem w zawodach weteranów. Jest także gorącym zwolennikiem tego by przywrócić Zakopanemu statut „Zimowej stolicy Polski”, który coraz bardziej traci.... Ma trójkę dzieci: Annę, Andrzeja i Szymona. Nazwisko Bachleda nie zniknęło z alpejskich tras, na Zimowych Igrzyskach w Nagano (1998) barwy Polski reprezentował Andrzej Bachleda junior i w kombinacji alpejskiej zajął wysokie piąte miejsce, idąc w ślady swojego ojca, który jest dumny z sukcesów syna, w ostatnim sezonie Jędrek był 5. w Wengen 14. w Schladming i to cieszy, że jest kolejny „Ałuś” na alpejskich trasach. Piękna tradycja trwa nadal.

 

Wyniki sportowe: 6-krotny medalista Zimowej Uniwersjady, 8-krotny medalista Spartakiad Armii Zaprzyjaźnionych, 14-krotny mistrz Polski: w zjeździe(1965, 1966, 1968), slalomie (1966-1968, 1973), slalomie gigancie (1966-1968, 1971) i kombinacji alpejskiej (1967, 1968, 1971). Zimowe Igrzyska olimpijskie: 1968- Grenoble: 26 w zjeździe, 6 w slalomie, 13 w slalomie gigancie, 4 w trójkombinacji alp. 1972- Sapporo: 10 w slalomie, 9 w slalomie gigancie), 2-krotny medalista narciarskich Mistrzostw Świata FIS: 1966- Portillo (Chile)– 39. w biegu zjazdowym, 21. w slalomie gigancie15. w slalomie specjalnym, 9. w kombinacji alpejskiej. 1970- Val Gardena (Włochy)- 3 w kombinacji alp., 32. w biegu zjazdowym, 10. w slalomie, 6. w slalomie gigancie. 1974- St. Moritz (Szwajcaria)- 2 w kombinacji alp., 7. w slalomie, 13. w slalomie gigancie, 30. w biegu zjazdowym. Miejsca w Pucharze Świata: 1968- 26, 1969- 30, 1970- 13, 1971- 18, 1972- 6 (2 w slalomie), 1973-22, 1974- 41, 1975- 24. Pierwszy Polak, który otrzymał nagrodę Fair Play UNESCO (1970).

 

Wojciech Szatkowski

Muzeum Tatrzańskie